Świat, w którym chcieliśmy żyć. Rozdział dziesiąty, część trzecia.
Przyciskając
plecy do ściany, Cry szybkim ruchem sięgnął ramienia i włączył latarkę,
oświetlając otwarte przed nimi drzwi. Nie tracąc czujności, chwycił łom oburącz
i rozejrzał się po domku. Nie widział żadnego zagrożenia, ale nie wiedział też,
czego ma się spodziewać.
- Pewds, wszystko w porządku? – spytał, wciąż skupiony na otoczeniu.
- Tak, jestem tu – odparł Szwed, również przygotowany do walki. – Co teraz?
Myślisz, że jest opcja, żebyśmy tu po prostu zostali? Przynajmniej jesteśmy
zabezpieczeni od tyłu i przeciwnika będziemy mieć zawsze przed sobą.
- To brzmi jak plan… Tylko obawiam się, że to trochę za łatwo.
- Pozwól człowiekowi mieć nadzieję – Pewds poprawił chwyt na kiju bejsbolowym i
zaryzykował wyjrzenie przez okno. Niebo było już ciemne i widział tylko
niewyraźny zarys drzew. Ciągle wydawało mu się, że widzi jakiś ruch, ale nie
potrafił stwierdzić, czy to gałęzie wyginające się na wietrze, czy potwory.
Wytężył wzrok, mając nadzieję, że coś dostrzeże-
Ledwie zdążył się odsunąć, gdy przez
okno wpadło do środka jakieś stworzenie, czarne i o zbyt długich kończynach.
Pewdie osłonił się ramieniem od kawałków szkła i nie zdążył nawet zarejestrować
długich pazurów, które niebezpiecznie szybko zbliżały się do niego. Na
szczęście Cry reagował szybko: odwrócił się w stronę stwora i nie dając sobie
czasu na paraliżujący strach oświetlił go latarką, powodując, że potwór wydał z
siebie ryk i podjął próbę ucieczki przed światłem. Mężczyzna nie dał mu jednak
okazji; natychmiast wykorzystał słabość przeciwnika i zdecydowanie zamachnął
się łomem, uderzając stworzenie prosto w głowę. Cień padł na ziemię z głośnym
łupnięciem, po czym rozpłynął się, nie pozostawiając za sobą ciała. Pewds
wycofał się gwałtownie pod ścianę, łapiąc oddech. Mogło być po nim.
- Dziękuję – wydyszał, czując jak drżą mu ręce. Chwycił mocniej kij i policzył
do dziesięciu, próbując uspokoić rozszalałe serce.
- Nie ma za co – odparł Cry, który po nagłym przypływie adrenaliny dopiero
teraz zaczął w pełni rozumieć, co się właśnie wydarzyło. – Myślę, że lepiej
będzie, jak będziemy w ruchu.
- Myślę, że lepiej nie będzie w ogóle – mruknął Pewdie, już trochę bardziej
opanowany. Włączył latarkę i wziął jeszcze jeden głęboki oddech, nim znów
przemówił: - Chodźmy stąd.
Cry skinął tylko głową i w pełnym
skupieniu ruszył przodem, opuszczając chatkę. Las był ciemny, chłodny,
nieskończony. Niebo było ledwie widoczne znad wierzchołków drzew, czarne i
bezgwiezdne. Liście i mech szeleściły pod nogami, czasem chrupnęła pod nimi
jakaś gałązka. Latarka świeciła zaledwie na dwa metry, nie widzieli więc, gdzie
idą. Pewdie oglądał się we wszystkie strony jak oszalały i znów czuł się jak na
pierwszym poziomie: zdezorientowany, przerażony, obserwowany. Bezwiednie,
odruchowo wręcz odnalazł dłoń przyjaciela i ścisnął ją mocno. Tym razem,
zamiast się przekomarzać, Cry po prostu ścisnął ją w odpowiedzi i nie puścił.
Szli za rękę w ciszy, wyczuleni na każdy szmer, gwizd wiatru czy ruch zauważony
kątem oka. Na razie jeszcze nic ich nie atakowało, co choć dziwne, dodawało im
nieco otuchy.
Pewdie nie otrząsnął się jeszcze
całkowicie z bliskiego spotkania ze śmiercią. Przed oczami wciąż widział ostre
pazury, chude ręce i krępy tułów potwora. Opis i szkic, chociaż pobieżne i
niezbyt dokładne, idealnie oddawały wygląd Cienia. Był zaskakująco szybki mimo
masywnej budowy i całkowicie znikał w otaczających go ciemnościach. Gdyby to
nie było wystarczająco przerażające, ryk, który z siebie wydał mroził krew w
żyłach. Chociaż brzmiał jak zwierzę, w jego głosie kryło się coś ludzkiego,
rozpaczliwie błagającego o pomoc. Pewdie wciąż go słyszał i nie potrafił
przestać odtwarzać tego w głowie.
- Dziękuję za ratunek – wymamrotał najciszej jak potrafił. Przywołując w
myślach wydarzenia sprzed chwili poczuł potrzebę wyrażenia swojej wdzięczności.
Naprawdę mógł tam zginąć. – Sparaliżowało mnie.
- Nie ma za co – odparł Cry, zerkając na niego pośpiesznie. Był wyraźnie
zmartwiony. – Zrobił ci coś?
- Nie, nic mi nie jest – zaprzeczył pośpiesznie. – Po prostu im więcej o tym
myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mógł mnie z łatwością
zabić.
- Nie zdążyłem mu się przyjrzeć, działałem instynktownie…
- I dobrze, uwierz mi. Nie ma na co patrzeć, jest równie przerażający jak na
szkicach w notatniku albo nawet bardziej. Potrzebujemy przynajmniej jednej
trzeźwo myślącej osoby w tym zespole – spróbował się zaśmiać, ale było go stać
tylko na niezbyt pewne prychnięcie. Cry zrozumiał jednak jego intencje i
uśmiechnął się lekko.
- Nie zrzucaj na mnie całej odpowiedzialności, ty też musisz-
Przerwał im dziwny, krótki pisk.
Natychmiast stanęli plecami do siebie i puszczając na chwilę swoje dłonie,
przygotowali się do ataku. Pisk, cisza. Znowu pisk i jakiś szmer w oddali. Cry
chwycił mocniej łom i rozejrzał się gwałtownie w obie strony. Piski przybrały
na częstości i zaczęły brzmieć, jak świst lecących pocisków. Poza nimi była
tylko cisza i ciemność, szmer liści i przyspieszone oddechy obu graczy. Czekali
w napięciu przez kilka minut, chociaż mieli wrażenie, że mijały godziny. W
końcu Cry nie wytrzymał i zrobił niepewny krok w przód, chcąc znaleźć przyczynę
dziwnych dźwięków.
Gdy tylko się ruszył, dostrzegł coś
po swojej prawej. Z łomem w zaciśniętych pięściach zwrócił się w tym kierunku i
spojrzał prosto w twarz jednemu z potworów. Nie widział oczu ani nosa ani ust;
ale usłyszał ryk i zobaczył, jak Cień próbuje osłonić się od latarki. Nim
zareagował, rozpłynął się w ciemności i w ułamku sekundy pojawił się z drugiej
strony, tuż za jego plecami. Cry usłyszał tylko trzask gałęzi za sobą i
wiedział, że nie zdąży się odwrócić i stanąć do walki. Niemalże poczuł ogromne
cielsko potwora stojące tuż za nim, pochylające się nad nim groźnie. Życie
przebiegło mu przed oczami, stał tam, oczekując śmierci. Usłyszał głuche
łupnięcie, kolejny wrzask stwora i jeszcze jedno uderzenie. Natychmiast
obejrzał się za siebie i zobaczył Pewdsa, z kijem w smolistej substancji,
stojącego nad ciałem potwora, które chwilę później rozpłynęło się w powietrzu.
Blondyn dyszał z wysiłku i emocji, ale wyglądał na całego. Gdy tylko zagrożenie
zniknęło, zwrócił się do Cry’a i natychmiast znalazł się przy nim, łapiąc go za
ramiona.
- Nic ci nie zrobił? Jesteś cały? – nerwowo zaczął go przeszukiwać, rozglądając
się za ranami. Cry uspokoił go gestem, w końcu odzyskując władzę nad ciałem i
uświadamiając sobie, że przez ostatnie pół minuty wstrzymywał oddech.
- W porządku, nie tknął mnie nawet – zapewnił, uśmiechając się nawet, chociaż
sytuacja wcale nie była zabawna. – Widzę, że nie potrafisz być dłużnikiem zbyt
długo.
- Wziąłem sobie do serca twoje upomnienia – odparł Pewds, również z uśmiechem
na twarzy. Skinieniem głowy dał znać, że powinni kontynuować podróż, więc Cry
wziął jeszcze jeden głęboki wdech na uspokojenie i ruszył przed siebie.
Z bronią w dłoniach i włączonymi
latarkami przemierzali las. Wiedzieli już, czego się spodziewać, więc chociaż
dalej drżeli ze strachu to nie tracili skupienia. Nasłuchiwali cierpliwie
świstów i pisków, warknięć czy ryków. Noc była bezgwiezdna; gdy spoglądali w
górę nie potrafili nawet stwierdzić, gdzie kończą się czubki drzew.
- Już mam dość, a dopiero zaczęliśmy – warknął Pewds w końcu. Nie miał pojęcia,
ile już szli, ale bolały go nogi i zaczęło burczeć mu w brzuchu. Pożałował, że
nie wziął ze sobą jakiegoś zegarka, bo chociaż miał wrażenie, że błąka się już
trzeci dzień, podejrzewał, że tak naprawdę szedł zaledwie trzy minuty. Oczy
swędziały go od wpatrywania się w ciemności, ale nie mógł ich nawet przetrzeć,
zbyt przerażony, że zostanie zaatakowany, jeśli chociaż na chwilę poluzuje
chwyt na swojej broni. – Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?
- Na razie najlepiej byłoby znaleźć jakieś miejsce na chwilowy postój – odparł
Amerykanin. – Nie wiemy, gdzie idziemy i czy daleko jeszcze, ale w plecaku mam
mapę. Nie przeglądałem jej co prawda, ale mam nadzieję, że pokazuje pobliskie
tereny. Jeśli udałoby nam się przystanąć na chwilę, mógłbym sprawdzić czy może
nam jakoś pomóc.
- Trochę trudno będzie zorganizować miejsce na odpoczynek w tych warunkach…
- Wystarczy jakaś polana, coś bardziej przestronnego – Cry najwidoczniej
przemyślał to na tyle dokładnie, by mieć dopracowany plan. – Możemy utworzyć
okrąg z rac, wtedy Cienie nie będą miały jak podejść bliżej. Siądziemy na
chwilę, posilimy się i sprawdzimy, czy mapa nas dokądś zaprowadzi. To chyba
najlepsza opcja w tym momencie, chyba, że masz jakiś pomysł?
- Absolutnie nie, to ty jesteś tu mózgiem grupy – Pewdie prychnął pod nosem. –
W porządku, to chodźmy poszukać polany. Przy okazji, nie wiesz może, która
godzina?
- Nie liczę sekund, odkąd wyszliśmy, wiesz? Nie mam pojęcia, zapytaj kogoś
innego.
- Już prawie dwie godziny się tak
włóczycie – usłyszeli z ciemności. Przystanęli na chwilę,
zaskoczeni pojawieniem się Alice. Pewds otworzył usta, gotowy coś powiedzieć,
ale Cry powstrzymał go gestem. To było podejrzane. Nie mogli tracić czujności,
szczególnie, gdy dziewczyna była obecna. – Jesteście
potwornie niewychowani, moglibyście kontynuować rozmowę, kiedy już ją
zaczynacie.
Gracze
rozglądali się uważnie, ponownie zwróceni do siebie plecami. Jeśli wdadzą się w
dyskusję, będzie jej łatwiej przypuścić na nich atak. Musieli pamiętać, że ich
celem jest przetrwanie, a celem Alice, by zginęli w męczarniach.
- Chciałam wam tylko powiedzieć, że
bardzo ładnie radzicie sobie z moimi zwierzątkami – kontynuowała
po chwili, niewzruszona. – Większość
ginie po pierwszym ataku, paraliżuje ich sam widok. Może to dlatego, że
większość dostaje się do ostatniej gry w pojedynkę… Macie szczęście, jesteście
w lepszej pozycji. Może aż za dobrej… Powinniście spróbować pograć kiedyś sami.
To też jest wspaniała rozrywka.
Zajęło im sekundę, by zrozumieć jej
słowa, ale było już za późno. Cry odwrócił się gwałtownie i wyciągnął dłoń w
stronę przyjaciela, muskając ledwie jego ramię, gdy ten zniknął mu sprzed oczu.
Pozostał sam, z łomem w dłoniach i latarką na ramieniu. Cokolwiek miało się
wydarzyć, wiedział, co musiał teraz zrobić – po prostu przeżyć.
***
Pewds rozglądał się w panice, nagle
tracąc z oczu drugiego gracza. Alice ich rozdzieliła. Dobrze wiedziała, że w
ten sposób mają mniejsze szanse. Może się znudziła? Może po prostu chciała ich
pomęczyć? Cokolwiek nie było powodem, rzeczywistość była taka, że blondyn
został sam w środku lasu, uzbrojony w kij bejsbolowy i przerażony. Przy świetle
tylko jednej latarki dotarło do niego, jak słabe dawała światło – ledwie
widział drzewo, które stało zaledwie trzy kroki od niego. Rozejrzał się.
Dookoła nie było żadnych znaków szczególnych, które mogłyby podpowiedzieć mu,
gdzie ma iść. Mapę miał Cry; chociaż w obecnej sytuacji wątpił, by służyła mu
pomocą, nawet gdyby był w jej posiadaniu. Był zdany na siebie. Najlepszym
pomysłem, na jaki było go stać w tej sytuacji było po prostu kontynuowanie
podróży, aż nie wpadnie na Cry’a. Lub w kłopoty.
Uspokajając się w myślach, powoli
ruszył przed siebie. Knykcie pobielały mu od kurczowego trzymania broni i czuł,
że odrobinę drżą mu ręce. Najchętniej popadłby w panikę i po prostu zaszył się
gdzieś, gdzie nigdy nie zostałby znaleziony, ale zacisnął zęby. Musiał być
silny. Cry nie mógł być zawsze jego podporą, za bardzo na nim polegał. Teraz
został sam i musiał zachować się jak mężczyzna i nie poddać się, aż nie
odnajdzie swojego towarzysza albo chociaż drogi wyjścia. Kolana mu drżały, ale
krok po kroku pokonywał otaczający go las, nasłuchując niebezpieczeństwa.
Ciemność igrała sobie z jego zmysłami; nie był pewien, czy widział rzeczy, czy
tylko mu się wydawało. Reagował na każde chrupnięcie, gwizd czy odgłos
wzbijającego się w powietrze ptaka. Prawie zszedł na zawał, gdy w słabym
świetle latarki pojawiła się nagle ubrana na biało postać. Odskoczył i mocniej
chwycił kij, gotów do ataku.
- Spokojnie, kowboju, to tylko ja – Alice
podparła się pod boki i spojrzała na niego z dezaprobatą. – Mam nadzieję, że nie będziesz mnie
atakował.
Pewds
myślał o tym przez chwilę, niemalże wyobrażając sobie jak kij uderza w jej
głowę i pozbawia ją przytomności. Nie był jednak na tyle głupi, by walczyć z
bogiem. Alice miała tu władzę i mogła go załatwić pstryknięciem palców.
- Gdzie jest Cry? – spytał, nie opuszczając jednak broni. Dziewczyna wydawała
się rozbawiona sytuacją, jakby było coś śmiesznego w jego śmiertelnie poważnym
tonie.
- Jak sobie radzicie? Mam nadzieję, że
moja poranna niespodzianka się wam spodobała…
-
Dotarliśmy tak daleko, nie możesz nam odpuścić przy ostatniej rozgrywce?
- Proszę cię. Ostatnia akt jest zawsze
najciekawszy. Szczególnie w tragediach, bo wtedy bohaterowie giną.
-
Cóż, zadbam o to, żeby to nie była tragedia – odparł, zdeterminowany. Próbowała
go rozkojarzyć, wprowadzić w nim zwątpienie. – Mamy zamiar wrócić do domu i
wrócimy tam razem, ja i on.
- Zaskoczyłeś mnie – Alice
zaczęła iść w jego stronę, ale Pewdie nie dał do siebie podejść, wycofując się
ostrożnie. – Nie sądziłam, że
powiesz mu o przepowiedni. Trochę popsułeś mi zabawę, ale doszłam do wniosku,
że nie ma to znaczenia. Twoja decyzja, by mu to powiedzieć i tak nie wpłynie na
jego los.
-
Nie dam ci się więcej manipulować – warknął Pewdie, prostując się. Czuł, jak
wzbiera się w nim wściekłość. – Odpowiedz mi na pytanie: Gdzie, do jasnej
cholery, jest Cry?
- Lepszym pytaniem jest, gdzie go nie
ma? – odparła
tajemniczo, ale nim mężczyzna zdążył zagrozić jej przemocą, rozpłynęła się w
powietrzu.
Szwed rozejrzał się gwałtownie, po
czym przeklął pod nosem. Świetnie. Przyszła, pomęczyła go i poszła, jak zwykle.
Co gorsza, nie dała mu żadnej wskazówki odnośnie tego, gdzie obecnie był jego
przyjaciel. Najwidoczniej skazany był na dalszą tułaczkę, aż jakimś cudem na
niego nie wpadnie. Ku jego zdumieniu, spotkanie z Alice nie sprawiło wcale, że
poczuł się zdemotywowany lub bezsilny. Być może bezpośrednia konfrontacja była
tym, czego mu było trzeba by postawić się dziewczynie? A może to rozmowa z
Cry’em sprawiła, że poczuł w końcu spokój? Cokolwiek nie było powodem,
działało. Pewdie na reszcie czuł, że odzyskał władzę nad swoim życiem, a to
tylko dodawało mu pewności siebie.
Naładowany nagłą energią kontynuował
przechadzkę. Wściekłość na Alice działała zaskakująco dobrze na jego psychikę;
zamiast doszukiwać się cieni między drzewami i zamierać na każdy dźwięk, szedł
pewnie przed siebie. Chciał szybko odnaleźć drugiego gracza, ustalić z nim
dalszą drogę i dotrwać do świtu w stanie mniej lub bardziej nienaruszonym. Teraz
dopiero zdał sobie sprawę z tego, jak korzystnie wpłynęła na niego drzemka
przed grą. Myślał trzeźwiej, był wypoczęty i gotowy do walki. Coraz bardziej
doceniał to, że ma ze sobą Cry’a i jego genialne pomysły.
Dotarł do niewielkiej polany. Chociaż
nie była najlepszym miejscem na odpoczynek, pełna wystających z ziemi korzeni i
różnego rodzaju krzaczków, Pewds zatrzymał się na chwilę, by opracować jakiś
plan działania. Przez chwilę rozważał, czy po prostu nie poczekać tam, aż Cry
go odnajdzie; wiedział jednak, że oszalałby ze zmartwienia, gdyby miał tak po
prostu siedzieć i wyglądać go w ciemnościach. Obawiał się jednak, że jeśli
będzie się włóczyć, może się okazać, że zupełnie się wyminą lub pójdą w dwie przeciwne
strony i spotkają się (jeśli będą mieli szczęście) dopiero w rzeczywistości. Co
miał zrobić, żeby znaleźć Cry’a? Nawoływać go, zostawić mu znaki na drzewie,
przypiąć notkę z planem działania? Nie miał pojęcia, co w obecnej sytuacji
byłoby najlepszym działaniem.
- Pewds?! Hej, czy to ty? – serce podskoczyło mu w piersi, gdy usłyszał swoje
imię. Gwałtownie się odwrócił, oświetlając postać stojącą w dali. Zdecydowanie
był to człowiek i chociaż osłaniał twarz przed światłem latarki, Pewdie po
ubraniach mógł stwierdzić, że to Cry. – Nie po oczach, bo oślepnę.
- Jesteś cały? – spytał, podchodząc bliżej. Amerykanin cofnął się jednak o
kilka kroków, więc Pewds zatrzymał się, zaniepokojony. – Wszystko w porządku?
Zrobili ci coś?
- Nie, jestem cały. Potwornie się o ciebie martwiłem, kiedy tak nagle
zniknąłeś. Spotkałeś jakieś Cienie? Nic ci nie jest?
Blondyn przyjrzał się uważnie mężczyźnie. Cry dalej stał w miejscu, osłaniając
oczy ramieniem. W dłoni miał łom, na ramieniu latarkę, ale z jakiegoś powodu
wyłączoną. Było w nim coś dziwnego i Pewds zaczynał podejrzewać, że wcale nie
rozmawia ze swoim przyjacielem.
- Nie, nie spotkałem żadnych Cieni, tylko Alice. Rozmawialiśmy chwilę, a potem
wróciłem do szukania ciebie… Właśnie, co się z tobą działo? Napotkałeś coś
dziwnego? Stało się coś?
- Nie, nic specjalnego – Cry próbował opuścić rękę, ale gdy tylko światło
odbiło się od jego okularów, ponownie zasłonił nią wzrok. – Słuchaj, może
zgasisz latarkę? Pomyślałem, że w sumie Cienie dają znać dźwiękiem, kiedy są w
pobliżu, więc można włączać je tylko w razie ataku, a w międzyczasie trzymać je
wyłączone i oszczędzać energię…? W końcu trochę jeszcze będziemy chodzić, a nie
wiadomo, ile nam wystarczy baterii…
- Całkiem to rozsądne – przyznał Pewdie, robiąc krok w przód. Brunet skrzywił
się nieznacznie, nim znów się uśmiechnął. – Ale nie opłaca nam się gasić obu
latarek, przecież musimy widzieć, gdzie idziemy i uważać na ewentualne
przeszkody. Ja mogę oświetlać nam drogę, a jak wysiądzie moja latarka, to
włączymy twoją i będzie akurat na drugą część rozgrywki. Nie sądzisz, że to
będzie lepszym pomysłem?
- Hmm, no tak, ale przecież w wypadku ataku nie dasz rady się wtedy obronić…
Szwed szedł pewnie przed siebie, widząc, jak postać przed nim robi się coraz
bardziej nerwowa. Teraz był już pewny: to nie był Cry. To była tylko iluzja.
- Nie wiem czym jesteś, ale mój przyjaciel nie jest tak głupi, by myśleć, że
dam się nabrać na taką gadkę – Pewds podniósł kij i jednym zamachem uderzył
zjawę. Potwór wydał z siebie wrzask, nim rozpłynął się w powietrzu. – Jest za
to na tyle głupi, że zadbałby o moje bezpieczeństwo choćby miało go to
kosztować życie.
- Jesteś pewien? – usłyszał głos za plecami. Nie zdążył się odwrócić; ktoś
złapał go za ramię i jednym szybkim ruchem wyłączył jego latarkę, pogrążając go
w ciemnościach. Gracz poczuł, jak oblewa go zimny pot. W panice sięgnął do
urządzenia, próbując je znowu włączyć, kiedy usłyszał gwizd. Natychmiast
chwycił kij oburącz i wytężył wzrok, modląc się tylko w duchu, by zdążył
przyzwyczaić się do ciemności i zauważyć nadchodzący atak w porę.
Ruch nadszedł z jego prawej strony.
Odskoczył gwałtownie, ledwie unikając pazurów, które przecięły powietrze w
miejscu, w którym przed chwilą stał. Nie chcąc nawet myśleć o obrażeniach,
jakie mógł ponieść, rzucił się do przodu i starał się wycelować prosto w głowę
potwora. Chciał załatwić go jednym uderzeniem, ale Cień zniknął tak szybko, jak
się pojawił. Pewds wyprostował się i rozejrzał. Widział już trochę lepiej, ale
i tak pragnął przywrócić światło latarki, które przynajmniej trochę
powstrzymywało wroga przed rozszarpaniem go na kawałki i pożarciem jego serca.
Ponowił próbę pstryknięcia przełącznika, gdy ponownie usłyszał gwizd, a potem
warknięcie, tuż za nim. Zamachnął się wraz z odwrotem; nie trafił jednak w
głowę. Potwór zawył i wycofał się krok, po czym z niewiarygodną szybkością i
siłą chwycił Pewdsa za szyję i cisnął nim jak szmacianą lalką prosto w
najbliższe drzewo.
Pewdie uderzył z głuchym łupnięciem w
pień i osunął się na ziemię. Czuł ostry ból w prawym ramieniu i miał problem z
ponownym podniesieniem ręki. Cień zmierzał w jego stronę, a on nawet nie był w
stanie podnieść broni. W ostatniej próbie uratowania sytuacji, chwycił latarkę
i włączył ją. Światło oślepiło go, ale gdy oczy przestały go boleć zobaczył, że
Cień wycofał się znacznie, wciąż wrzeszcząc z bólu. Wykorzystał okazję, by
podnieść się z ziemi i oświetlić polanę. Przed nim, w półokręgu stało kilka
postaci. Wszystkie z nich wyglądały jak Cry, z plecakami, zielonymi bluzami i
maskami na twarzach. Czekały cierpliwie, aż Pewds zrobi pierwszy ruch, wyraźnie
bojąc się podejść bliżej latarki. Szwed ocenił sprawność swojej ręki. Bolała go
potwornie i niestety obawiał się, że mogła być złamana. Chwycił kij obiema
rękami i syknął. Nie wiedział, jak długo da radę walczyć, ale nie miał zamiaru
się poddać. Cieni było tylko szóstka i o ile nie zwołają posiłków, miał całkiem
realne szanse, że może nie zrobią sobie z niego kolacji.
Ruszył do stojącego najbliżej
potwora, zmuszając go do odsunięcia się. Nie zdążył go zaatakować, bo za
plecami usłyszał warknięcie; zamachnął się więc, trzymając wroga na dystans.
Jego ramię zaprotestowało i Pewdie musiał zacisnąć zęby, by nie krzyknąć z
bólu. Musiał się poruszać szybko, nieprzewidywalnie. Nie mógł się dać zaskoczyć.
Odskakiwał więc, machając bronią we wszystkie strony. Nie wiedział nawet, kiedy
zaczął krzyczeć; łzy mimowolnie płynęły mu z oczu wraz z każdym gwałtownym
szarpnięciem ręki. Udało mu się uderzyć kilka razy i jakimś cudem bronił się
przed natarciem stworów. Obraz rozmazywał mu się przed oczami, walczył na oślep.
Słyszał tylko ryki, powarkiwania, głuche uderzenia kija i jeszcze więcej ryków.
Zatrzymał się dopiero, gdy wokół niego zapanowała cisza. Upadł na kolana,
wycieńczony chaotyczną walką i przetarł oczy wierzchem dłoni. Rozejrzał się:
otaczały go czarne, leżące nieruchomo ciała potworów, z rozłupanymi głowami.
Jego broń ociekała czarną mazią. Ramię dalej bolało jak cholera. Ewidentnie
złamał kość.
Z trudem, podpierając się kijem,
wstał z ziemi. Poczekał, aż zwłoki Cieni rozpłyną się w powietrzu, jak to zwykle
miały w zwyczaju – nie chciał ryzykować, że mogłyby się podnieść. Kiedy
ostatnie cielsko zniknęło w ciemnościach, Pewds chwycił broń zdrową ręką i
powoli ruszył w dalszą drogę. Miał misję do wykonania: musiał znaleźć Cry’a.
Najlepiej tego prawdziwego.
***
Drżały mu dłonie. Pewdie po prostu
zniknął, a Cry nie wiedział nawet, gdzie powinien rozpocząć poszukiwania.
Instynkt podpowiadał mu, by się wrócić i sprawdzić drogę, którą już przeszli, w
nadziei, że Alice wróciła go po prostu do chatki. Kiedy jednak dłużej nad tym
myślał, nie miało to za bardzo sensu. Nie wiedział nawet, czy Alice
rzeczywiście tak zrobiła; gdyby okazało się, że wcale nie, Cry niepotrzebnie
nadłożyłby drogi idąc dwie godziny do chatki tylko po to, by nie zastać tam
przyjaciela. Co jednak, jeśli Pewdie tam był? Jeśli pójdzie przed siebie i
będzie kontynuował podróż i tak się z nim wyminie. Musiał go znaleźć, ale nie
wiedział, gdzie szukać.
- Pomogę ci trochę, bo widzę, że się
biedny męczysz – Alice pojawiła się tuż przy nim i Cry,
niemalże odruchowo, zamachnął się na nią łomem. Dziewczyna odsunęła się szybko,
patrząc na niego z politowaniem. – Ale
może bez wrogości, co? Proponuję ci pomoc, a ty mnie atakujesz, naprawdę macie
potworne maniery.
- Jakoś
ciężko mi uwierzyć, że chcesz mi pomóc – odparł ponuro gracz, ale opuścił broń,
nie chcąc jej prowokować. – Dlaczego niby miałabyś ułatwiać mi grę? Przecież to
nigdy nie było twoim celem.
- To, że ci pomagam, nie oznacza, że
cokolwiek ci ułatwię – odparła tajemniczo i przyjrzała się mu
uważnie. Czuł się, jakby przeszywała go na wskroś. – Naprawdę nie rusza cię to, że umrzesz?
-
Podjąłem decyzję, że ci nie wierzę. Nie chcę się bawić w twoje umysłowe gierki.
Pewds się przestraszył, oczywiście, zależy mu na mnie. Ze strachu podejmuje
głupie decyzje, dostarcza ci więcej rozrywki, ale ja się nie dam. Niezależnie
od tego, co według ciebie mnie czeka, nie mam zamiaru zachowywać się, jakbym
już był trupem. Będę walczył do końca, bo jedyną rzeczą, w którą obecnie
wierzę, jest to, że dożyję świtu i wrócę do rzeczywistości – oświadczył
zdecydowanie, patrząc dziewczynie prosto w oczy. Mimo tego, że jej obecność
wywoływała w nim lęk, wytrzymał jej wzrok, aż nie odwróciła głowy.
- Huh, nie spodziewałam się tego po
tobie, zaskakujesz mnie. Podoba mi się to – odezwała się po chwili, z
lekkim uśmiechem na ustach. – Nie
zrozum mnie źle, podobało mi się też, jak dawałeś się manipulować, ale… Cóż,
niewielu z was jest w stanie mi się postawić. Zawsze mnie to fascynuje.
-
Cieszę się, że dostarczam ci nowych wrażeń. Gdzie jest Pewds?
- Jesteście po jednych pieniądzach, tylko
jedno was interesuje… No dobrze, powiem ci – Alice wyciągnęła
do przodu rękę i wskazała palcem. – Kieruj
się w tą stronę, a na pewno znajdziesz coś ciekawego.
-
Dziękuję – mruknął od niechcenia, chociaż jej słowa wcale nie oznaczały, że
idąc za jej wskazówkami znajdzie przyjaciela. Nawet, jeśli prowadziła go wprost
to pułapki, Cry i tak postanowił jej posłuchać i ruszyć we wskazanym kierunku.
Nie miał lepszego pomysłu.
Powoli przedzierał się przez puszczę,
ostrożnie mijając drzewa i rozglądając się w poszukiwaniu niebezpieczeństwa.
Serce waliło mu jak szalone, ale i tak czuł dziwny spokój, mając w końcu
konkretny cel podróży. Nadzieja, że idąc przed siebie odnajdzie w końcu
przyjaciela dodawała mu otuchy. Być może czułby się nawet pocieszony, ale
dobiegające go szelesty i pomruki utrzymywały go w poczuciu zagrożenia. Nie
mógł się rozpraszać, jeśli miał jeszcze zobaczyć Pewdiego.
Wyhamował gwałtownie i prawie się
przewrócił na mokrych liściach. W słabym świetle latarki zobaczył niewyraźny
kształt, który przynajmniej z daleka wyglądał jak człowiek. Amerykanin zbliżał
się powoli, gotowy do ataku, wstrzymując oddech. Wystarczyło jednak, że
zobaczył błękit koszulki i roztrzepane blond włosy i od razu wiedział, na kogo
patrzy.
- Pewds! Dzięki Bogu jesteś cały – krzyknął, truchtem podbiegając do mężczyzny.
Pewdie uśmiechnął się i pomachał, po czym zasłonił oczy ręką. – Stało się coś,
jak mnie nie było?
- Nie, wszystko w porządku – brzmiał beztrosko, równie ucieszony z odnalezienia
swojego przyjaciela. – Błądziłem trochę, ale całe szczęście mnie znalazłeś. Nie
miałem pojęcia, co robić, ten las się nie kończy…
- Wiem o czym mówisz, też nie wiedziałem, gdzie cię szukać, tak właściwie to
Alice mi pomogła. Uwierzysz w to? Byłem przekonany, że to jakiś podstęp.
- Czasem nie jest aż tak zła, jaką udaje – odparł blondyn, wzruszając
ramionami. – To co, skoro już jesteśmy razem powinniśmy-
Cry nie zdążył nawet zareagować, nim
było już za późno. Pewdie zamilkł w połowie zdania, ręce opadły mu bezwładnie,
wzrok stał się pusty. Z jego klatki piersiowej nagle wyrosła dłoń zakończona
czterema ostrymi pazurami. Ściskała drgające jeszcze ostatnimi skurczami serce,
nim wycofała się, pozwalając ciału upaść na ziemię z głuchym łupnięciem.
Amerykanin zamarł w miejscu, z otwartymi w pół ustami, niezdolny do ruchu. W
zasięgu jego latarki widział potężną sylwetkę Cienia, który właśnie rozwarł
uzbrojoną w dwa rzędy ostrych zębów paszczę i w dwóch kęsach pożarł serce.
Zawył przeraźliwie, ucieszony posiłkiem, po czym pochylił się do przodu. Nie
wystarczyło mu to, chciał więcej. Napędzał go tylko głód, dziki, zwierzęcy
głód. A Cry stał tylko sparaliżowany, nawet nie myśląc o tym, że to on będzie
następną ofiarą.
Do rzeczywistości przywróciła go
nagła bliskość potwora, który w dwóch susach znalazł się przy nim, gotowy do
posilenia się również nim. Mężczyzna odskoczył w panice, potknął się jednak o
wystający korzeń i upadł na wilgotną ziemię. W porę udało mu się przeturlać,
nim Cień z całej siły wbił pazury w miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Zszokowany,
ale zdeterminowany, Cry chwycił łom i zaczął się bronić atakiem. Miał nadzieję,
że wystarczy się zwrócić do stwora i go oświetlić, by ten przynajmniej na
chwilę zostawił go w spokoju; odwrócił się więc, kierując snop światła wprost
na Cień, który zawył tylko i odsunął się na tyle, by Cry był w stanie zebrać
się z ziemi i stanąć naprzeciw niego. Niestety, ku jego przerażeniu latarka
zamrugała kilka razy, nim zgasła na dobre. Chociaż próbował naprawić ją poprzez
chaotyczne uderzanie w nią otwartą dłonią, nie było już nadziei. Baterie
wysiadły. Został w ciemnościach.
Serce waliło mu jak szalone.
Rozglądał się nerwowo, ściskając broń w dłoniach tak mocno, że poczuł, jak
krawędzie łomu wbijają mu się w skórę. Mimo tego, że Cień nawet nie próbował
się ukrywać, wciąż warcząc i pomrukując, Cry nie potrafił stwierdzić, skąd
dobiegały go dźwięki. W panice zaczął machać bronią przed sobą, mając nadzieję,
że nawet jeśli potwór się do niego zbliży, przynajmniej trochę ucierpi. Aż
krzyknął z zaskoczenia, kiedy w końcu usłyszał uderzenie stali o coś miękkiego
i następujący po tym wrzask potwora. Nie zdążył się jednak zbyt długo tym
nacieszyć, gdyż nagle charczenie monstrum rozległo się tuż za jego plecami.
Niemalże czuł oddech bestii na karku. Ostatnie resztki zdrowego rozsądku kazały
mu zrobić unik; padł więc na ziemię, ratując swoje serce przed pożarciem, po
czym znów zaczął wymachiwać bronią na wszystkie strony. Potrzebował światła i
to jak najszybciej.
Kiedy tylko udało mu się ponownie
uderzyć Cień, natychmiast rzucił się do plecaka i sięgnął do środka. Krzyki
potwora wkrótce zamilkły i Cry poczuł, jak zaczynają mu drżeć ręce. Po ciemku
próbował wygrzebać baterie lub racę, jednocześnie nasłuchując w napięciu. W
końcu poczuł podłużny, zaokrąglony przedmiot pod palcami i natychmiast go
wyciągnął. Bez zastanowienia zerwał z racy zawleczkę. Blask czerwonego światła
uderzył go po oczach i przez chwilę Cry stracił wzrok zupełnie. Na szczęście
raca oślepiła również potwora; wrzask poniósł się echem i gdy gracz w końcu
przyzwyczaił się do jasności, zobaczył, jak Cień próbuje odsunąć się jak
najdalej od niego. Amerykanin wykorzystał swoją szansę: trzymając racę w jednej
ręce, drugą odnalazł w plecaku pistolet. Powoli, bez pośpiechu, wymierzył w
monstrum. Potwór nawet nie zdążył zareagować; zasłaniając oczy, nie zauważył
celowanej w niego broni. Po jednym, celnym strzale, padł na ziemię i rozpłynął
się w ciemnościach.
Cry westchnął głęboko, czując nagłe
zmęczenie. Przetarł mokrą od potu twarz i niezgrabnie podniósł się z ziemi.
Rozejrzał się i w sekundę przypomniał sobie, co wydarzyło się tuż przed jego
walką o życie. Nieruchome ciało Pewdiego dalej leżało na leśnej polanie,
pokryte krwią i z dziurą w klatce piersiowej. Cry momentalnie poczuł, jak
ogarnia go rozpacz. Mózg przestał pracować, poczuł, że miękną mu kolana i cudem
udało mu się podejść bliżej martwego przyjaciela, nim osunął się bezwładnie na
ziemię. Łzy poleciały mimowolnie, próbował przełknąć gulę w gardle, ale czuł
tylko, że za chwilę zwymiotuje. Świat wydawał się wirować. Cry położył dłoń na
policzku blondyna. Czuć było ciepło, ale dobrze wiedział, że już zaczęło z
niego uchodzić. Zaniósł się płaczem, szlochał i chyba nawet krzyczał. Nie
potrafił w to uwierzyć, ale jednocześnie miał niezaprzeczalny dowód tuż przed
sobą. Pewdie był martwy. Nie dożył ranka. Nie wróci z nim do rzeczywistości.
Cry został sam i wcale nie chciał już wytrwać do końca. Chciał umrzeć. Teraz.
- Cry, czy to ty? – usłyszał krzyk za plecami i zamarł, nie rozumiejąc, co się
dzieje. Głos należał do Szweda, na pewno, rozpoznałby go wszędzie. Alice z nim
pogrywała? A może z rozpaczy zaczął słyszeć głosy?
Mimo wątpliwości, odwrócił się w
stronę, z której dobiegało go wołanie. Widział światło latarki, a po chwili w
zasięgu jego wzroku znalazł się też trzymający ją mężczyzna. Pewdie stał przed
nim, cały i zdrowy, patrząc się na niego niepewnie. Cry nie poruszył się. Jego
umysł próbował przetworzyć informacje, ale jakkolwiek na to nie patrzył, nie
miało to sensu.
- Czy to naprawdę ty? – spytał mężczyzna, podchodząc trochę bliżej. – Powiedz
coś…
- Nie żyjesz – wydukał Cry, chociaż słowa ledwie przeszły mu przez usta. Czuł,
że zbliża się kolejny atak paniki. – Kim jesteś, czego chcesz? Alice cię przysłała,
tak?
- To ja, Pewds – blondyn w kilku krokach znalazł się przy nim, ale zatrzymał
się gwałtownie, gdy tylko zauważył leżące przed nim zwłoki. – Odsuń się od
ciała, Cry.
- Co? – spytał, jeszcze bardziej zdezorientowany. Nie wiedział, co się dzieje;
z jednej strony, Pewdie stał przed nim, jak najbardziej żywy. Z drugiej strony,
Pewdie leżał obok, z pustym wzrokiem wpatrującym się w nocne niebo. Tylko który
z nich był prawdziwy?
- Odsuń się, proszę – mężczyzna poprosił, błagalnym tonem. Cry zawahał się. Co,
jeśli to była iluzja? Próbuje go namówić do zostawienia ciała, pogrywa sobie z
nim, a gdy tylko odejdzie na kilka kroków, dokończy swoją ucztę i pożre ich-
Usłyszał szelest za plecami. Nie
zdążył się odwrócić; mężczyzna chwycił go za ramię i pociągnął do siebie,
jednocześnie oddając strzał. Amerykanin zamarł w szoku, ale po chwili doszło do
niego, że strzał wcale nie został oddany do niego. Odwrócił się gwałtownie, aż
zakręciło mu się w głowie. Ciało na ziemi nie przypominało już wcale Pewdiego; jego
twarz była w trakcie metamorfozy w ociekającą czernią masę, jedna z dłoni
również zmieniła się z ludzkiej na zbyt długą, chudą, zakończoną pazurami. Cry
stracił czujność, pogrążony w rozpaczy i prawie stracił przez to również życie.
- To naprawdę ty – wymamrotał, spoglądając na swojego zbawiciela. Pewds
uklęknął przy nim i objął go mocno ramieniem, wtulając się w niego. – Jesteś
cały? O Boże, Felix, przepraszam, myślałem, że…
- Nieważne już – odparł blondyn. Cry objął go i po prostu się rozpłakał, pełen ulgi,
że to wcale nie był koniec. – Jestem tu, prawdziwy. Na sto procent. Nic ci nie
zrobił?
Potrzebował chwili, by odzyskać głos. Wziął kilka głębokich wdechów i powoli
odsunął się od ukochanego. Pewds cały czas trzymał go za ramię, trochę w geście
wsparcia, a trochę w obawie, że znowu zniknie mu z oczu.
- Może jakieś małe zadrapania, ale udało mi się ujść z życiem – odpowiedział w
końcu, gdy już sprawdził swój stan. To naprawdę był cud, że nic mu się nie
stało, szczególnie, że przyszło mu zmierzyć się z Cieniem w zupełnych
ciemnościach. – A ty? Jesteś cały?
- Chyba złamałem rękę – przyznał Pewdie, krzywiąc się nieznacznie. Spróbował
poruszyć ramieniem, ale gdy tylko poczuł w nim przeszywający ból, zaniechał
prób. – Poza tym w porządku, cieszę się, że cię znalazłem.
- Ja również – odparł Cry, ale widać było, że komentarz o złamaniu go
zaniepokoił. – Co się stało? Trzeba ci to jakoś usztywnić, żeby się nie
pogorszyło…
- Nie tutaj. Pamiętasz plan? Znajdziemy jakąś większą przestrzeń i zrobimy sobie
postój. Posilimy się, poopowiadamy sobie i przygotujemy plan działania – Pewds
nachylił się na krótki pocałunek. – Muszę mieć pewność, że cię więcej nie
stracę.
Cry przytaknął tylko i wstał
chwiejnie z ziemi. Był wyczerpany, fizycznie i psychicznie. Wciąż miał przed
oczami przeszyte pazurami na wskroś zwłoki Pewdiego i chociaż wiedział, że była
to tylko iluzja, obraz ten skręcał mu wnętrzności. Przez kilka zdecydowanie
zbyt długich minut był przekonany, że stracił wszystko. Poddał się niemalże od
razu.
- Chodźmy – Pewds chwycił go mocno za dłoń i pociągnął lekko do przodu. Cry
spojrzał na niego i spróbował się uśmiechnąć. Nie wyszło mu to zbyt dobrze, ale
blondyn i tak docenił jego wysiłek, również się uśmiechając. – Żyjemy. Wszystko
jest w porządku.
- Wszystko jest w porządku – powtórzył mechanicznie i powoli ruszył przed
siebie, nie oglądając się więcej na miejsce, gdzie leżało wcześniej ciało jego
ukochanego.
***
Bliskość Pewdiego przywróciła mu
równowagę i po pół godziny włóczenia się w poszukiwaniu miejsca na postój Cry
czuł się znacznie lepiej. Gdy ostatnia bateria w latarce zakończyła swój żywot,
wyciągnęli race i upychając je po kieszeniach, przemierzali las w świetle
czerwonego blasku. Zrobiło się cicho, spokojnie; Cry od razu nabrał podejrzeń,
że coś było nie tak. Przez myśl przeszło mu, że być może Alice dała im chwilowy
spokój po ostatnim ataku. Wiedział jednak, że było to mało prawdopodobne.
Znając jej zagrywki, wróci za chwilę z czymś tysiąc razy gorszym.
- Przestań tyle myśleć i rozglądaj się za polaną – Pewds odezwał się nagle i
brunet aż drgnął, zaskoczony.
- Skąd wiesz, że za dużo myślę?
- Traktujesz moją dłoń jak piłeczkę antystresową.
- Przepraszam – Cry chciał się wycofać, ale Szwed przytrzymał jego dłoń
zdecydowanie.
- Nie ma mowy, żebym się od ciebie odsunął na chociażby centymetr – oświadczył
i spojrzał się na niego. Widać było, że jest zmartwiony. – Słuchaj, rozumiem,
co czujesz. Ja też musiałem się zmierzyć z twoimi klonami i za pierwszym razem
też dałem się na to nabrać. Poza tym nie raz widziałem, jak giniesz w
męczarniach. Wiem, że czujesz się teraz rozchwiany i analizujesz każdy możliwy
scenariusz, ale musisz się skupić na misji. Nie możemy dać jej wygrać, nie?
- Przecież skupiam się na misji.
- Nie, skupiasz się na tym, co może być. Skup się na teraźniejszości.
Cry zamilkł na moment, spoglądając na
ukochanego. Kilka tygodni temu pewnie by go nawet nie poznał; ba, kilka godzin
temu wyglądał zupełnie inaczej. Zniknął cały strach, zmienił się w
determinację. Pewdie naprawdę musiał wziąć sobie do serca jego wcześniejsze
słowa i zmotywować się do walki. Kto by pomyślał, że teraz będzie do niego
mówić jego własnymi słowami?
- Znalazł się specjalista – mruknął tylko sarkastycznie. Pewds dał mu kuksańca,
przez co prawie się wywrócił, potknąwszy się o wystający konar. Pozwolili sobie
na krótki, ulotny śmiech, po czym skierowali swoją uwagę na otoczenie, znów
poważni.
Stracili poczucie czasu, nie mieli
pojęcia, ile już wlekli się po lesie w poszukiwaniu przystani. Nogi dawały się
im we znaki, żołądki skręcały się z głodu i coraz bardziej tracili nadzieje, że
będą mieli okazję na spokojny postój. Kiedy już Cry miał proponować, żeby po
prostu stanęli gdziekolwiek, spomiędzy drzew wyłoniła się niewielka polana.
Pewds niemalże pociągnął przyjacielem po ziemi, gdy nagle ruszył biegiem w
stronę przesieki. Natychmiast rzucili plecaki na trawiasty teren i rozstawili
cztery race, nieudolnie wbijając je w ziemię. Polana zapłonęła czerwienią.
Mieli trochę ponad dziesięć minut, nim race wypalą się do końca; natychmiast
więc zabrali się do szukania prowiantu w plecakach. Chwilę później obaj
siedzieli z kanapką w ręce, pochłaniając ją w zawrotnym tempie, jakby za chwilę
miała im wyparować.
Między kolejnymi kęsami zaczęli
streszczać sobie wydarzenia sprzed kilku godzin. Cry zapewnił Pewdiego, że
czuje się znacznie lepiej i początkowy szok już prawie całkowicie minął, a
Pewds próbował wmówić mu, że złamane ramię wcale nie boli tak bardzo.
Amerykanin nie chciał go jednak słuchać i gdy tylko skończył jedzenie, wyciągnął
apteczkę i za pomocą rolki bandażu i kilku gałęzi zabrał się do usztywniania
kończyny.
- Szczerze mówiąc – zaczął Pewdie, patrząc, jak Cry pracuje przy opatrunku. - Zastanawia
mnie, dlaczego to ciebie Alice postanowiła nastraszyć moją śmiercią?
- Może żeby spełnić przepowiednię? – zasugerował Cry po chwili zastanowienia. –
Wtedy, przynajmniej w teorii, rzeczywiście byłbyś moim mordercą, nawet jeśli
tak naprawdę ostateczny cios wymierzył podszywający się pod ciebie Cień.
Zaufałem, że to byłeś ty i przestałem walczyć.
- Nie wpadłem na to. Ma sens – zamyślił się znowu, marszcząc brwi. Brunet
zauważył to niemalże natychmiast i stuknął go palcem w czoło.
- Posłuchaj mojej-twojej dobrej rady i przestań tyle myśleć – mruknął, wracając
do pracy. – Nikomu to nie wyjdzie na dobre. Zamiast tego możesz uznać, że
właśnie oszukałeś przeznaczenie ratując mnie od śmierci i skupić się na
teraźniejszości.
- Jak to się dzieje, że potrafimy tylko dawać sobie te same rady, a nie się do
nich stosować?
- Jesteśmy tacy sami, równie uparci i równie głupi – Cry odsunął się, ocenił
swoje dzieło, po czym uśmiechnął się łagodnie. – Gotowe, nie zepsuj tego.
Pewds nie potrafił się powstrzymać i nachylił się do pocałunku. Ten delikatny,
spokojny uśmiech doprowadzał go do szaleństwa.
- Cieszę się, że jesteś cały. Cieszę się, że żyjesz – wyrzucił, spoglądając
brunetowi w oczy. Cry cmoknął go w usta jeszcze raz, krótko, niemalże
zaczepnie.
- Ja też, Pewds. Postaraj się nie umierać do końca gry, okay?
- Robię co mogę, ale ty też się wysil.
Światło rac traciło na blasku, ale
nie zamierzali zapalać kolejnych. Po posileniu i napojeniu się byli gotowi
ruszać w dalszą drogę, chociaż naprawdę nie marzyła im się kolejna tułaczka w
nieznane. Już prawie mieli opuścić polanę, gdy nagle Cry zatrzymał się w
trakcie zakładania plecaka i szybkim ruchem rzucił go z powrotem na ziemię.
Grzebał w jego zawartości, ale zanim Pewdie miał okazję spytać się, czy mu
pomóc, Cry wyszarpał z wnętrza torby powyginaną mapę.
- Mieliśmy sprawdzić, co tak właściwie robimy – mruknął, wyraźnie poirytowany
własnym zapominalstwem. Pewds zajrzał mu przez ramię. – Gdzie jesteśmy?
- Dobre pytanie – Cry naprawdę musiał wytężyć wzrok, by dojrzeć coś w półmroku.
W końcu się poddał i pozwolił przyjacielowi zająć się przeglądaniem mapy, a sam
wrócił do szukania czegoś w plecaku.
- Mam – odezwał się Pewdie po chwili, zwracając na siebie uwagę. Wskazał
widniejącą na mapie zieloną plamę, która nic brunetowi nie mówiła. –
Podejrzewam, że jesteśmy gdzieś tutaj, przynajmniej biorąc pod uwagę naszą
dotychczasową wędrówkę od chatki leśnika.
- Skąd wiesz, ile przeszliśmy?
- Czuję w nogach – odparł Pewds, ale słychać było, że nie mówi poważnie. – Nie
możemy mieć pewności, Alice nas rozdzieliła i nie wiadomo, gdzie wtedy
wylądowaliśmy. Żyję jednak nadzieją, że znajdujemy się jeszcze w obrębie tej
mapki, a to jest jedyne niezalesione miejsce. Tutaj natomiast – przesunął
palcem po karcie i wskazał zakreślony na czerwono obiekt. – Znajduje się
rzekomo jakaś góra albo zespół skał? Cokolwiek by to nie było, jest tam
jaskinia i podejrzewam, że to kółko markerem oznacza, że tam mamy się kierować.
- No to chodźmy – Cry pochylił się jeszcze nad mapą, analizując ją przez
chwilę. Pewds już miał się pytać, skąd mają znać kierunek, ale wtedy zobaczył
kompas w dłoni przyjaciela. – Kierunek południowy wschód. Ruszamy.
- Tak jest, kapitanie – zażartował w odpowiedzi, ale posłusznie złapał Cry’a za
dłoń i poszedł za nim w dalszą drogę przez las.
Po krótkim odpoczynku i napełnieniu
żołądków mieli znacznie więcej siły, by się włóczyć. Wyraźny cel motywował ich
do nieustającej wędrówki, nawet jeśli nie byli pewni, czy cokolwiek znajdą.
Musiało minąć przynajmniej pół nocy. Powietrze już wydawało się ocieplać, niebo
miało nieco jaśniejszy odcień. Być może było to spowodowane zmęczeniem i
nadzieją, że wyjdą z tego cało, ale naprawdę czuli, że świt jest coraz bliżej.
Musieli pociągnąć jeszcze tylko kilka godzin i będą w domu. Nareszcie.
Po chwili jednak wkradła się
monotonia; drzewa wyglądały tak samo, równie ciemne i rozłożyste, szumiące
jednym tonem. W słabym świetle rac wydawało im się, że kręcą się w kółko i
tylko posiadana mapa dawała im nadzieję, że kiedyś do czegoś dotrą. W normalnej
sytuacji zaczęliby zapewne rozmawiać lub nawet podśpiewywać, żeby zabić czas.
Teraz wsłuchiwali się w odgłosy lasu i trzymając się mocno za ręce powoli
przemierzali kolejne kilometry. Gra pod tym względem skonstruowana była
wspaniale; nawet jeśli uda im się wyjść z tego cało i zdrowo, nieustanne
napięcie doprowadzi ich do szaleństwa. Pewds miał wrażenie, że każdy jego
oddech zakłóca ciszę, każda nadepnięta gałązka zagłuszy zbliżające się potwory.
Cry zastanawiał się, czy bijące mocno serce wytrwa do końca gry, czy przestanie
działać, zmęczone wzmożoną pracą. To było naprawdę wykańczające, szczególnie
teraz, po bliskim spotkaniu z Cieniami sam na sam.
Gdy z dala dobiegł ich przeciągły
gwizd, niemalże poczuli ulgę. Zatrzymali się na chwilę, ustawiając się plecami
do siebie i nasłuchując dalej. Mimo tego, że dźwięk rozległ się daleko, gracze
nie chcieli ryzykować, że był to zaledwie sygnał dla innego potwora, czającego
się w okolicy. Kiedy po kilku minutach stania w miejscu atak nie nastąpił,
powoli, ostrożnie ruszyli do przodu. Pewdie sięgnął po kolejną racę, widząc, że
ta używana obecnie powoli traci swój blask. Zużyli ich już połowę, więc czekał
cierpliwie, aż wypali się do końca, nim rozpalił nową. Gwizd zabrzmiał trochę
bliżej i odpowiedział mu drugi, równie niedaleko. Czaiły się przynajmniej dwa
potwory. Pewds modlił się tylko, żeby nie było ich więcej.
Atak nastąpił nagle, z dwóch stron na
raz. Cry wystrzelił w stronę Cienia, ale niestety nie trafił – kula świsnęła
tuż obok niego, a potwór nie czekał nawet chwili, by kontynuować atak. Ostre
pazury z zawrotną prędkością zbliżały się do niego i w ostatniej próbie
uratowania się Cry wyciągnął jedną z rac i szarpnął za zawleczkę, mając
nadzieję, że zdąży ją rozpalić nim monstrum rozłupie mu czaszkę na pół. Poczuł,
jak jeden z pazurów wbija mu się w policzek i serce zamarło mu w piersi, nim
czerwony blask oświetlił Cień i zmusił go do wycofania się. Struga krwi
spłynęła mu po twarzy, ale nie miał czasu się tym martwić; skupił się na swoim
celu i oddał strzał, tym razem celny.
Za jego plecami Pewdie walczył równie
zaciekle. Mimo tego, że każdy ruch prawej ręki sprawiał mu niemiłosierny ból,
trzymał w niej kurczowo zapaloną racę i machał nią we wszystkie strony, starając
się trzymać przeciwników na odległość. Jego modlitwy zdały się na nic – Cieni
było znacznie więcej niż zakładał i z każdym kolejnym pociągnięciem spustu z
ciemności wyłaniał się kolejny potwór. Bliskość drugiego gracza i dźwięki
używanego pistoletu działały na niego niemalże kojąco; Cry był tuż przy nim,
żywy. Ignorował więc przeszywający ból, zmęczenie i strach i strzelał do
każdego celu, jaki zauważył w mroku. Z tego transu wyrwał go dźwięk, którego za
nic w świecie nie chciał usłyszeć. Kliknięcie pustego magazynka. Skończyły mu
się naboje, wrogowie się nie kończyli i miał kilka sekund na wymyślenie, jak uzupełnić
amunicję i nie dać się zabić.
- Skończyły mi się kule! – krzyknął, mając nadzieję, że jego głos przebije się
przez ryki potworów i odgłosy strzałów. Padł na kolana, w locie zdejmując
plecak. Syknął, gdy ramiączko zahaczyło o jego złamaną rękę, ale w końcu udało
mu się postawić torbę przed sobą. Nie widział, co działo się wokół, ale miał
nadzieję, że znajdzie nowy magazynek zanim coś rozszarpie go na kawałki.
Cry na szczęście usłyszał jego
wołanie, chociaż nie pomagało mu to w obecnej sytuacji. Teraz nie dość, że miał
uważać na siebie, to jeszcze musiał patrzeć, czy Pewds również jest bezpieczny.
Stanął w poprzek, jedną stronę oświetlając racą, a drugą strzelając do
zbliżających się potworów. Serce waliło mu jak oszalałe i czekał w napięciu, aż
przestanie słyszeć rozpaczliwe poszukiwania przyjaciela i zacznie słyszeć
odgłosy walki. Gdy tylko zrobiło się wokół niego trochę więcej miejsca, zerknął
do tyłu przez ramię, chcąc się upewnić, że nic ich nie atakuje również z tamtej
strony. Jego instynkt znów uratował mu życie – na wciąż skulonego Pewdsa czyhał
Cień, zbliżający się niebezpiecznie na czterech kończynach, sunący po ziemi
niczym pająk. Cry nie zdążyłby do niego strzelić, a nawet jeśli, nie miał czasu
na ostrożne mierzenie i upewnianie się, że trafi. Odwrócił się gwałtownie w
stronę potwora i cisnął w niego racą. Cień osunął się z wrzaskiem i zaczął
drgać niekontrolowanie, jakby rażono go paralizatorem. Amerykanin wykorzystał
jego moment słabości i strzelił mu prosto w głowę.
Pewdie nareszcie znalazł magazynki;
wpakował je wszystkie do kieszeni bluzy, po czym załadował pistolet i
wyprostował się, znów stając plecami do swojego przyjaciela.
- Dziękuję za ratunek! – krzyknął znowu, ponownie skupiając się na walce.
- Mówiłem, że będziemy w nich rzucać racami! – odparł Cry, żartując trochę dla
samego żartu, a trochę dla rozładowania stresu, który powoli go wykańczał. –
Słuchaj, powinniśmy się stąd ruszyć! Nie wiemy, ile jeszcze ich jest, a to nie
jest najlepsze miejsce do walki.
- Co chcesz zrobić? Jak się odwrócimy na chociażby chwilę, to nas rozszarpią.
- To się nie odwracajmy! Toruj nam drogę, ja będę osłaniał tyły. Jak będziemy
mieć szczęście, dojdziemy do nieco lepszego pod względem strategicznym miejsca
i zostaniemy tam już do ranka. Jak nie, to przynajmniej spróbujemy.
Chociaż nie brzmiało to wcale pozytywnie, Pewdie nie miał lepszych pomysłów.
Powoli, ostrożnie zaczął iść do przodu, pilnując, by Cry podążał tuż za nim.
Las przestał być niepokojąco cichy – zewsząd dobiegały przeraźliwe gwizdy i
wrzaski, syczenie wypalającej się racy i świst kul. Mimo hałasu, musieli być
jednak maksymalnie skupieni. Uważając na wystające korzenie przesuwali się w
przód, jednocześnie czujni na każdy ruch i gotowi do walki. Droga dłużyła im
się przez to jeszcze bardziej, ale przynajmniej nie stali w miejscu. Mieli
nadzieję, że gdzieś dojdą. Mieli nadzieję, że będzie to koniec gry.
Las powoli zaczął się przerzedzać i
gdyby nie ryzyko potknięcia się w półmroku, Pewdie ruszyłby biegiem, żeby
sprawdzić, czy udało im się trafić do punktu na mapie. Powstrzymał się jednak,
dając tylko znak przyjacielowi, że być może znaleźli właśnie schronienie lub
przynajmniej lepsze miejsce do dalszej walki. Na krótką chwilę Cienie
zaprzestały ataku, blondyn mógł więc przyjrzeć się lepiej wyglądającemu zza
drzew krajobrazowi. Widział jakieś góry, łąki, jaśniejące niebo. To na pewno
nie była zwykła leśna polana; dotarli do otwartej przestrzeni.
- Chyba jesteśmy u celu – wskazał palcem skalistą górę, gdy tylko ujrzał ją na
horyzoncie. Wyszli spomiędzy drzew i stanęli na krawędzi stromego zbocza. Cry
rzucił szybkie spojrzenie na wskazywany przez niego obiekt, po czym wrócił do
walki. Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Mieli szansę przeżyć. –
Idziemy?
- Prowadź, będę cię osłaniał.
Im bliżej podchodzili do skalnego
bloku, tym lepiej mogli zobaczyć, że nie było w nich żadnych chociażby
najmniejszych szczelin, które mogłyby wskazywać na jakąkolwiek ukrytą jaskinię.
Pewdie przeklął pod nosem, czując, jak traci całą nadzieję. Co teraz?
- Nie ma jaskini – rzucił zdenerwowany, mając
nadzieję, że jego towarzysz znajdzie jakieś rozwiązanie dla tej sytuacji. – Nie
powinniśmy się dać zagonić pod ścianę, nie? Co robimy?
- To akurat dobry pomysł – odparł Cry, cały czas broniąc się wypalającą się już
racą. Zostały im zaledwie dwie sztuki, ale niebo przybierało już granatowy
odcień. Muszą wymyślić coś, by udało im się przeżyć do świtu. – Staniemy
plecami do skały, nie będą nas mogli zaatakować od tyłu, będziemy ich mieć
zawsze przed sobą. Poza tym można wykorzystać alkohol i odgrodzić się od nich
ogniem.
Pewdie skinął tylko, dając znak, że rozumie plan działania. W chwilach takich
jak ta cieszył się, że Cry jest w stanie myśleć trzeźwo nawet w sytuacjach
kryzysowych. Szybko ocenił odległość do celu – dzieliło ich zaledwie kilkaset
metrów.
- Biegniemy, czy chcesz tam przejść powoli? – spytał, samemu odganiając się
kijem. Był wykończony ciągłą walką, ale gotów do ucieczki, jeśli miałaby ona
zwiększyć ich szanse przetrwania.
- Możemy biec, ale poczekaj chwilę – Cry ściągnął plecak i zaczął w nim
grzebać. Szwed bez słowa zajął się bronieniem ich obu, czekając aż jego
towarzysz wyciągnie butlę z alkoholem i założy plecak z powrotem. – Mam,
biegniemy.
Pędem rzucili się w stronę skały,
starając się uważać na wystające korzenie i kamienie, by się nie przewrócić.
Gwizdy i warczenie bestii słyszeli już wszędzie, dobiegały ich z każdej strony.
Cry zaryzykował nawet zerknięcie za siebie i z przerażeniem odkrył, że ścigało
ich przynajmniej tuzin Cieni, chociaż ciężko było mu policzyć dokładnie –
stłoczone w grupę sunęły za nimi jak czarna masa pełna chudych kończyn.
Przeklinając w myślach, skupił się na ucieczce. Czuł pieczenie w płucach, ale
też lekkość umysłu; adrenalina napędzała go do biegu, nie pozwalała mu się
zatrzymać, mimo że zaczynał potykać się o własne nogi. Skalny blok był coraz
bliżej, powiększał się z każdym kolejnym krokiem. Już prawie im się udało.
Niebo jaśniało z minuty na minutę, czekali tylko, aż rozświetlą je pierwsze
promienie słońca. Po całej nocy nieustającej ucieczki, przebyciu kilkunastu,
jeśli nie kilkudziesięciu kilometrów i nieprzerwanym mierzeniu się z własnym
strachem byli już u celu. Chociaż był już wykończony, myśl o szybkim końcu tego
koszmaru dodawała mu energii. Dadzą radę.
Przeraźliwy krzyk zatrzymał go w
biegu gwałtownie. Odwrócił się do przyjaciela i zobaczył, że leży na ziemi i
próbuje wyrwać się z zaciśniętych na jego łydce szponów potwora. Pazury wbijały
się w ciało, Pewds krzyczał z bólu, a Cień wtórował mu mrożącym krew w żyłach
rykiem. Cry działał szybko; zapaloną racę rzucił w stronę stwora, który odsunął
się z wrzaskiem, puszczając swoją ofiarę. Amerykanin wykorzystał chwilę i
podbiegł do towarzysza, podnosząc go z ziemi i niemalże ciągnąc za sobą. Pewdie
utykał, ale trzymał się mocno swojego zbawiciela i zaciskając zęby szedł przed
siebie. W pośpiechu pokonali ostatnie metry dzielące ich od celu. Cry zostawił
przyjaciela pod ścianą i od razu otworzył butlę z alkoholem, chlapiąc nim
dookoła. Tworząc półkole od jednego krańca skały do drugiego, rzucił butelką i
wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Kątem oka widział, jak Cienie zbliżają się do
nich niebezpiecznie, niemalże wchodząc do okręgu. Jednym pstryknięciem
zapalnika uwolnił płomień i podpalił rozlany na ziemi alkohol. Odsunął się
gwałtownie, gdy płomienie wystrzeliły w górę i stworzyły barierę między nimi a
potworami. Usłyszał wrzask; Cienie uciekały z dala od ognia, niektóre z nich
podeszły zbyt blisko i zajęły się nim, teraz rycząc z bólu. Tymczasowe
ogrodzenie było wysokie, ale nawet gdyby ogień był niewielki wystarczyłby w
zupełności. Tak długo, jak pozostawali oświetleni potwory nie miały jak do nich
podejść. Cry modlił się tylko, by ogień nie wypalił się zbyt szybko. Niebo było
już bardziej ciemno-niebieskie niż granatowe. Potrzebowali jeszcze chwili i
będą bezpieczni.
Jęk za jego plecami wyrwał go z
otępienia. Odwrócił się do wspartego o ścianę Pewdiego. Był blady i spocony,
oddychał ciężko po szaleńczym biegu. Nogę miał całkowicie zakrwawioną, krew
sączyła się spomiędzy palców dłoni, którymi próbował zatamować upływ. Cry
przyklęknął przy nim i ściągnął plecak. Wyciągnął z niego wszystko, szukając
apteczki i od czasu do czasu zerkał na ścianę ognia.
- Bądź czujny, ja zajmę się opatrywaniem – powiedział, jednocześnie tnąc
nogawkę spodni nożycami. Pewds powoli odsunął ręce, ukazując ranę w całej
okazałości. Była dość głęboka, ale nie przeszła na wylot. Krwawiła mocno i Cry
miał tylko nadzieję, że świt nadejdzie szybko, zmartwiony utratą krwi. Przemył
ranę spirytusem i ignorując krzyczącego z bólu przyjaciela przystąpił do
zszywania. Po tylu przygodach był w tym niemalże zawodowcem. Kilkoma sprawnymi
ruchami przeciągnął igłę przez skórę i niedbale zamknął ranę. Oczyścił ją na
koniec i pospiesznie zabandażował nogę.
- Dziękuję – powiedział Pewdie, siląc się na uśmiech. Oddychał szybko, ale poza
tym wyglądał na stabilnego. – Dzięki tobie dożyję świtu.
- Dożyłbyś go nawet bez mojej pomocy – odparł Cry, chowając apteczkę. Chwycił
pistolet i naładował go, po czym spojrzał w górę. Zakładał, że mają maksymalnie
piętnaście minut, nim zrobi się na tyle jasno, że Cienie nie będą w stanie
atakować. – Musimy wytrzymać jeszcze chwilę.
Siedzieli obok siebie, ramię w ramię,
głowa oparta o głowę, dłoń trzymająca dłoń. Czekali na świt. Płomienie dookoła
nich powoli malały, ale byli o wiele bardziej spokojni, teraz, gdy pierwsze
oznaki wschodzącego słońca zaczęły objawiać się na niebie. Cienie krążyły
niespokojnie, na tyle blisko, by nie tracić z oczu ofiar, ale na tyle daleko,
by nie zostać poparzonymi przez ogień lub bijące od niego światło. Oddech
Pewdsa był ciężki, ale równy; Cry zerkał na niego od czasu do czasu, upewniając
się, czy jest przytomny. Mimo wysokich szans na przeżycie, nie chciał ryzykować
zbytnią arogancją. Potrzebował, by jego towarzysz był gotowy do walki jeszcze
przez kilkanaście minut. Nie potrafił pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, że gra
poszła im zbyt łatwo i obawiał się tylko, na jakie nowe przeszkody mogą
natrafić w przeciągu najbliższego kwadransa.
Obawy okazały się niestety jak
najbardziej słuszne. W powietrzu rozległ się gwizd, ale nie brzmiał on jak
dźwięki wydawane przez potwory, był bardziej melodyjny, głośniejszy.
Czymkolwiek był i skądkolwiek nadszedł, wszystkie Cienie wyprostowały się
gwałtownie i zwróciły głowy w stronę dźwięku. Cry zacisnął dłoń na chwycie
broni, a drugą ręką powoli zaczął grzebać w plecaku Pewdiego, w końcu
wyciągając z niego jeszcze jeden magazynek i podając go przyjacielowi. Cienie
wydawały się stać nieruchomo, jakby nagle zmieniły się w galerię przerażających
posągów. W pełnym napięcia oczekiwaniu gracze obserwowali przeciwników uważnie
i zastanawiali się, jaki będzie ich dalszy plan działania.
Tego się jednak nie spodziewali.
Potwory w końcu przebudziły się z transu, ponownie skupiając uwagę na swoich
ofiarach. Następnie, jeden po drugim rzuciły się w płomienie, rycząc
przeraźliwie i tarzając się po ziemi jak oszalałe. Pewdie i Cry patrzyli na
rozgrywającą się przed nimi scenę w szoku. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu
ich przeciwnicy, krwi żądne monstra pożerające serca postanowiły zbiorowo
popełnić samobójstwo poprzez spalenie się żywcem. Czy ktoś chciał im przyjść z
ratunkiem? Czy może przeczuwając zbliżające się światło dnia Cienie zdecydowały
się na śmierć w płomieniach jako tą bardziej łaskawą i mniej bolesną?
- Wstawaj – Cry podniósł się natychmiast na nogi, ciągnąc Pewdsa za ramię, by
do niego dołączył. Mimo bolącej potwornie łydki blondynowi udało się stanąć o
własnych siłach, choć musiał podeprzeć się o ścianę.
- Co się dzieje? – spytał zdezorientowany, zerkając to na ginące w męczarniach
potwory, to na swojego towarzysza. – To chyba dobrze, że wykańczają same
siebie?
- One nie robią tego, by się zabić – odparł Cry, czując, jak robi mu się
niedobrze. Odbezpieczył pistolet. – Próbują zgasić ogień.
Rzeczywiście, gdy Pewdie ponownie przyjrzał się
tarzającym po ziemi stworom zauważył, że ogień przygasa coraz bardziej,
tłumiony ciałami. Poświęcały się dla wyższego celu. Kilka z nich straci życie,
ale pozostałe będą się mogły najeść.
Pewds podążył w ślady przyjaciela i
również przygotował broń. Plecami do ściany czekali, aż ich ostatnia linia
obrony zostanie doszczętnie zniszczona i znów będą musieli stanąć twarzą w
twarz z zagrożeniem. Brakowało im kilku, może kilkunastu minut do wygranej.
Niebo było fioletowe, potwory były coraz bardziej widoczne, nawet bez światła
latarki czy racy. Jeśli uda im się przetrzymać te ostatnie chwile, będą
uratowani. Wrócą do rzeczywistości. Przeżyją.
Kilka sekund później ogień był
stłumiony już całkowicie. Po barierze płomieni został tylko czarny pas
wypalonej ziemi i parę zwęglonych ciał. Cienie nie przejęły się utratą
pobratymców. Przez kilka sekund rozglądały się wokoło, upewniając się, że nie
ma w pobliżu światła, które mogłoby je zranić. Byli jednak w półmroku; świt
jeszcze nie nadszedł, a gracze nie mieli już latarek czy rac. Ruszyły więc
przed siebie, całą hordą, z jednym tylko celem: zabić. Cry bez zastanowienia
wymierzył z pistoletu i zaczął strzelać. Każdy potwór, jakiego dojrzał na tle
ciemnych gór, dostawał kulkę prosto w łeb i upadał na ziemię, tylko po to, by
zostać stratowanym przez następnego stwora pędzącego w stronę ofiar. Amerykanin
nie tracił skupienia, nie mógł go stracić; nie był w stanie powstrzymać się
jednak od ukradkowych spojrzeń w stronę ukochanego, od sprawdzania, czy daje
radę. Strzelał na oślep, wyczerpany godzinami chodzenia i biegania, wykończony
całą nocą strachu. Nie poddawał się jednak. Musieli przeżyć. Fiolet nieba
dodawał im siły, ale potworów wcale nie ubywało. Z każdym zabitym przybywał
kolejny, zastępując jego miejsce. Pewds schował się za przyjacielem na chwilę,
by przeładować pistolet, a Cry obawiał się, że sam będzie musiał za chwilę
szukać nabojów. Był spocony, obraz mu się rozmazywał. Modlił się, błagał o
słońce. Chciał tylko wrócić do domu. Chciał skończyć ten koszmar.
Zgodnie z jego obawami, w końcu
zabrakło mu kul w pistolecie. W panice schylił się do torby, by wyciągnąć nowy
magazynek, krzycząc tylko wśród huku i ryków, by Pewds chronił go w
międzyczasie. Ręce mu się trzęsły, gdy sprawdzał kieszenie w poszukiwaniu
nabojów. Kiedy w końcu udało mu się je znaleźć, wyprostował się i z trudem
załadował pistolet, wciąż trzęsąc się ze zdenerwowania i zmęczenia.
- Uważaj! – usłyszał tylko i podniósł wzrok. Po jego prawej zakradł się Cień;
Cry był zbyt zajęty by go zauważyć, po za tym główny atak parł na nich od
frontu. Nie zdążyłby nawet podnieść pistoletu i wycelować w potwora, który w
ułamku sekundy znalazł się przy nim, wyciągając do niego szponiastą dłoń.
Pewds zareagował szybciej. Chwycił
przyjaciela za ramię i mocno pociągnął do siebie, przerzucając go na lewo, za
siebie. Drugą ręką wycelował i strzelił w potwora, który odleciał do tyłu i
padł na ziemię, martwy. Pewdie odetchnął głęboko i bez chwili zwłoki obrócił
się, by zobaczyć, czy Cry’owi nic nie jest. Zamarł w miejscu i niemalże
wypuścił broń z rąk.
Cry stał obok niego, zwrócony plecami
w jego stronę. Nie odzywał się, ani nie ruszał; wydawał z siebie za to jęk,
przeciągły i pełen bólu. Przed nim stał Cień, z ramieniem wyciągniętym do
przodu, pazurami wbitymi w ciało gracza. Pewdie czuł, jak paraliżuje go strach.
Poczuł, jak przebiega go zimny dreszcz i poczuł, że robi mu się słabo. Gdyby go
nie szarpnął, gdyby nie zamienił ich miejscami…
Krzyk, który wydał z siebie brunet przywrócił go do
rzeczywistości. Poczuł wściekłość, na siebie, na Alice, na świat; podniósł broń
i bez zastanowienia zastrzelił potwora. Bestia padła na plecy, jednocześnie
wyciągając pazury, a Cry osunął się bezwładnie. Pewds chwycił go, nim uderzył w
ziemię, usiadł i oparł przyjaciela o swoje ramię. Jedną dłonią chwycił go za
brzuch, robiąc co w jego mocy, by zatamować krwawienie. Drugą ręką strzelał,
chociaż przez łzy nie widział nawet, czy trafia. Niebo różowiało, potworów było
coraz mniej.
- Zostań ze mną! – wrzasnął w rozpaczy, widząc wysiłek na twarzy Cry’a.
Mężczyzna był jeszcze przytomny, oddychał. Jęczał jednak z bólu i ostatkami sił
próbował pomóc mu w tamowaniu krwi, przyciskając czerwone od posoki ręce do
otwartej rany. – Jeszcze chwilę, błagam, wytrzymaj…
- Przepraszam, Felix.
- Nie umierasz, nie pozwalam ci – Pewds czuł, że traci
oddech, że traci zdolność myślenia. Panikował. Panikował i był wściekły i
zrozpaczony. – Jeszcze kilka minut do jasnej cholery, musisz to przetrwać, Cry,
musisz!
- Nie zapomnij o mnie, dobrze? – powiedział Cry. Słabł mu głos, powieki opadały
mimowolnie, ale mówił dalej. – Jeśli nie mogę wrócić do rzeczywistości to
chciałbym… żebyś chociaż ty mnie pamiętał. Obiecasz?
Pierwsze promienie słońca padły zza
szczytów gór, oślepiając go. Nie zamknął jednak oczu, czując, jak wzbiera w nim
czysta euforia. Patrzył się prosto w słońce, wychylające się nieśmiało zza gór.
Cienie wrzasnęły i zaczęły uciekać w głąb lasu. Te, które nie zdążyły po prostu
rozpływały się w powietrzu. Pewdie z ulgą opuścił broń i przymknął oczy. Udało
im się. Nagle poczuł ze zdwojoną siłą całe zmęczenie, czuł, jakby miał za
chwilę odpłynąć. Czuł adrenalinę, był nią naćpany. Przepełniony szczęściem, zwrócił
się do Cry’a, uśmiechnięty, myśląc tylko o tym, że wrócą do domu, że skończyli
ten koszmar.
Brunet miał zamknięte oczy i leżał
nieruchomo. Nie oddychał, odnotował z przerażeniem Pewds i natychmiast
przyłożył ucho do jego piersi, nasłuchując. Palce nerwowo odnalazły jego szyję
i poszukiwały chociażby najdelikatniejszego pulsowania pod skórą. Myśli
galopowały w zawrotnym tempie. Cry nie żył. Nie oddychał, nie biło mu serce,
nie ruszał się. Nadszedł świt, udało im się przejść przez ten koszmar. Przecież
rozmawiał z nim zaledwie sekundy wcześniej… To niemożliwe, on musiał żyć,
Pewdie nie chciał bez niego wracać. To nie mogło być prawdą…
- Gratuluję ukończenia gry! – Alice
zmaterializowała się przed nim nagle, uśmiechnięta, jak gdyby ta sytuacja wcale
nie była tragedią. – Pokładałam
w was duże nadzieje, cieszę się, że chociaż jeden z was był w stanie sprostać
moim oczekiwaniom.
-
Przywróć go – powiedział mężczyzna, nie mając sił na kłótnie i wybuchy
wściekłości. Mógł tylko błagać o łaskę, o litość. – Przeżył do świtu, więc
ukończył grę. Wygraliśmy, obaj, wrócimy do rzeczywistości. Prawda? Nie chcę żyć
bez niego, Alice, błagam.
- Zasady są jasne, Felixie. Zasad nie
naruszam. Mieliście przeżyć do świtu. Nie zmienię wyników gry. Kto przeżył, ten
przeżył. Udało ci się, możesz już wrócić do swojego świata! Nie cieszysz się?
-
Zabij mnie – odparł. Trzymał ciało kochanka kurczowo, bojąc się, że zniknie i
już nigdy więcej go nie zobaczy, żywego czy martwego. Zapomni go zupełnie.
Straci na zawsze. – Dostarczyliśmy ci rozrywki, prawda? Zrobiliśmy wszystko tak
jak chciałaś. Nie chcę wracać do rzeczywistości, okay? Po prostu mnie zabij.
Wolę śmierć.
- Zasady są jasne. Nie obiecywałam
spełniania życzeń, obiecałam powrót. Dziękuję za udział w zabawie, to było
kilka naprawdę ciekawych dni. A teraz, dobranoc.
-
Nie! Czekaj! – krzyknął, ale dziewczyna go nie słuchała. Jednym machnięciem
dłoni pozbawiła go przytomności. Otoczyła go biel i absolutna cisza. Ostanie co
zapamiętał, to ciężar leżącego na nim ciała i kurczowe objęcia, w których to
ciało trzymał.
------------------------------------------------------------------------
Dotarliście do końca! Prezentuję ostatnią część rozdziału dziesiątego. Został tylko prolog, który pojawi się już niedługo (napisany, ale wymaga korekty). Dziękuję za wsparcie i wyczekuję wszelkich skarg, uwag i pochwał pod postacią komentarza <3
Brofist!
~Maru <3
Wiedziałam, że koniec zaboli, ale nie aż tak. To zbyt gra na moich uczuciach
OdpowiedzUsuńJednak gdzieś w głębi czułam, że przepowiednia Alice się spełni, mimo tego dalej ubolewam
Cała historia była piękna i na pewno warta czekania. Trzymała w napięciu i zaskakiwała. Przykro mi, że to już koniec, ale wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć
Mam nadzieję, że dalej będziesz wstawiała tutaj swoje ciężkie wypociny, może nie koniecznie z Cry'em w związku z zaistniałą sytuacją, która była chyba dla nas zaskakująca i strasznie niekomfortowa, ale inne twoje pomysły jakie wyjdą z pod twojej ręki
Dziękuję Ci za tą przygodę ❤️
Jest jeszcze epilog! Wymaga korekty, ale oficjalne zakończenie tego ficzka nadejdzie za niedługo, obiecuję (mam jeden przedmiot do zaliczenia na uniwerku, ale jak tylko to ogarnę zrobię korektę i będzie <3)
UsuńNie wiem czy tutaj, ale mam dużo pomysłów i gdzieś się pewnie z nimi pokażę! Jak nie na wattpadzie, to na półkach księgarni mam nadzieję ;D
To ja dziękuję, za całe wsparcie i znoszenie moich przerw w pisaniu. Jestem przeszczęśliwa, że miałam szansę na napisanie czegoś tak długiego i że znalazło się przynajmniej kilka osób, które się w to wciągnęły i polubiły moje wypociny <3
Wiem, wiem, ale obawiam się, że już tego tru endingu nie wytrzymam XD
UsuńOby, chciałabym mieć coś od ciebie na półeczce
Trudno tego nie było polubić, a nawet pokochać, na prawdę
Wow, przypomniałam sobie dzisiaj randomowo o tym opowiadaniu i stwierdziłam że zobaczę co się z nim stało i czy dalej istnieje, ale nie spodziewałam się tego, że dalej jest update'owany. Pomyśleć że ostatnio czytałam go gdy miałam 14lat, a zaraz już kończę 20,aż mi się łezka w oku zakręciła. No cóż, zabieram się do czytania na nowo.
OdpowiedzUsuń