Świat, w którym chcieliśmy żyć. Rozdział dziesiąty, część trzecia.

 

Przyciskając plecy do ściany, Cry szybkim ruchem sięgnął ramienia i włączył latarkę, oświetlając otwarte przed nimi drzwi. Nie tracąc czujności, chwycił łom oburącz i rozejrzał się po domku. Nie widział żadnego zagrożenia, ale nie wiedział też, czego ma się spodziewać.
- Pewds, wszystko w porządku? – spytał, wciąż skupiony na otoczeniu.
- Tak, jestem tu – odparł Szwed, również przygotowany do walki. – Co teraz? Myślisz, że jest opcja, żebyśmy tu po prostu zostali? Przynajmniej jesteśmy zabezpieczeni od tyłu i przeciwnika będziemy mieć zawsze przed sobą.
- To brzmi jak plan… Tylko obawiam się, że to trochę za łatwo.
- Pozwól człowiekowi mieć nadzieję – Pewds poprawił chwyt na kiju bejsbolowym i zaryzykował wyjrzenie przez okno. Niebo było już ciemne i widział tylko niewyraźny zarys drzew. Ciągle wydawało mu się, że widzi jakiś ruch, ale nie potrafił stwierdzić, czy to gałęzie wyginające się na wietrze, czy potwory. Wytężył wzrok, mając nadzieję, że coś dostrzeże-

Ledwie zdążył się odsunąć, gdy przez okno wpadło do środka jakieś stworzenie, czarne i o zbyt długich kończynach. Pewdie osłonił się ramieniem od kawałków szkła i nie zdążył nawet zarejestrować długich pazurów, które niebezpiecznie szybko zbliżały się do niego. Na szczęście Cry reagował szybko: odwrócił się w stronę stwora i nie dając sobie czasu na paraliżujący strach oświetlił go latarką, powodując, że potwór wydał z siebie ryk i podjął próbę ucieczki przed światłem. Mężczyzna nie dał mu jednak okazji; natychmiast wykorzystał słabość przeciwnika i zdecydowanie zamachnął się łomem, uderzając stworzenie prosto w głowę. Cień padł na ziemię z głośnym łupnięciem, po czym rozpłynął się, nie pozostawiając za sobą ciała. Pewds wycofał się gwałtownie pod ścianę, łapiąc oddech. Mogło być po nim.
- Dziękuję – wydyszał, czując jak drżą mu ręce. Chwycił mocniej kij i policzył do dziesięciu, próbując uspokoić rozszalałe serce.
- Nie ma za co – odparł Cry, który po nagłym przypływie adrenaliny dopiero teraz zaczął w pełni rozumieć, co się właśnie wydarzyło. – Myślę, że lepiej będzie, jak będziemy w ruchu.
- Myślę, że lepiej nie będzie w ogóle – mruknął Pewdie, już trochę bardziej opanowany. Włączył latarkę i wziął jeszcze jeden głęboki oddech, nim znów przemówił: - Chodźmy stąd.

Cry skinął tylko głową i w pełnym skupieniu ruszył przodem, opuszczając chatkę. Las był ciemny, chłodny, nieskończony. Niebo było ledwie widoczne znad wierzchołków drzew, czarne i bezgwiezdne. Liście i mech szeleściły pod nogami, czasem chrupnęła pod nimi jakaś gałązka. Latarka świeciła zaledwie na dwa metry, nie widzieli więc, gdzie idą. Pewdie oglądał się we wszystkie strony jak oszalały i znów czuł się jak na pierwszym poziomie: zdezorientowany, przerażony, obserwowany. Bezwiednie, odruchowo wręcz odnalazł dłoń przyjaciela i ścisnął ją mocno. Tym razem, zamiast się przekomarzać, Cry po prostu ścisnął ją w odpowiedzi i nie puścił. Szli za rękę w ciszy, wyczuleni na każdy szmer, gwizd wiatru czy ruch zauważony kątem oka. Na razie jeszcze nic ich nie atakowało, co choć dziwne, dodawało im nieco otuchy.

Pewdie nie otrząsnął się jeszcze całkowicie z bliskiego spotkania ze śmiercią. Przed oczami wciąż widział ostre pazury, chude ręce i krępy tułów potwora. Opis i szkic, chociaż pobieżne i niezbyt dokładne, idealnie oddawały wygląd Cienia. Był zaskakująco szybki mimo masywnej budowy i całkowicie znikał w otaczających go ciemnościach. Gdyby to nie było wystarczająco przerażające, ryk, który z siebie wydał mroził krew w żyłach. Chociaż brzmiał jak zwierzę, w jego głosie kryło się coś ludzkiego, rozpaczliwie błagającego o pomoc. Pewdie wciąż go słyszał i nie potrafił przestać odtwarzać tego w głowie.
- Dziękuję za ratunek – wymamrotał najciszej jak potrafił. Przywołując w myślach wydarzenia sprzed chwili poczuł potrzebę wyrażenia swojej wdzięczności. Naprawdę mógł tam zginąć. – Sparaliżowało mnie.
- Nie ma za co – odparł Cry, zerkając na niego pośpiesznie. Był wyraźnie zmartwiony. – Zrobił ci coś?
- Nie, nic mi nie jest – zaprzeczył pośpiesznie. – Po prostu im więcej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mógł mnie z łatwością zabić.
- Nie zdążyłem mu się przyjrzeć, działałem instynktownie…
- I dobrze, uwierz mi. Nie ma na co patrzeć, jest równie przerażający jak na szkicach w notatniku albo nawet bardziej. Potrzebujemy przynajmniej jednej trzeźwo myślącej osoby w tym zespole – spróbował się zaśmiać, ale było go stać tylko na niezbyt pewne prychnięcie. Cry zrozumiał jednak jego intencje i uśmiechnął się lekko.
- Nie zrzucaj na mnie całej odpowiedzialności, ty też musisz-

Przerwał im dziwny, krótki pisk. Natychmiast stanęli plecami do siebie i puszczając na chwilę swoje dłonie, przygotowali się do ataku. Pisk, cisza. Znowu pisk i jakiś szmer w oddali. Cry chwycił mocniej łom i rozejrzał się gwałtownie w obie strony. Piski przybrały na częstości i zaczęły brzmieć, jak świst lecących pocisków. Poza nimi była tylko cisza i ciemność, szmer liści i przyspieszone oddechy obu graczy. Czekali w napięciu przez kilka minut, chociaż mieli wrażenie, że mijały godziny. W końcu Cry nie wytrzymał i zrobił niepewny krok w przód, chcąc znaleźć przyczynę dziwnych dźwięków.

Gdy tylko się ruszył, dostrzegł coś po swojej prawej. Z łomem w zaciśniętych pięściach zwrócił się w tym kierunku i spojrzał prosto w twarz jednemu z potworów. Nie widział oczu ani nosa ani ust; ale usłyszał ryk i zobaczył, jak Cień próbuje osłonić się od latarki. Nim zareagował, rozpłynął się w ciemności i w ułamku sekundy pojawił się z drugiej strony, tuż za jego plecami. Cry usłyszał tylko trzask gałęzi za sobą i wiedział, że nie zdąży się odwrócić i stanąć do walki. Niemalże poczuł ogromne cielsko potwora stojące tuż za nim, pochylające się nad nim groźnie. Życie przebiegło mu przed oczami, stał tam, oczekując śmierci. Usłyszał głuche łupnięcie, kolejny wrzask stwora i jeszcze jedno uderzenie. Natychmiast obejrzał się za siebie i zobaczył Pewdsa, z kijem w smolistej substancji, stojącego nad ciałem potwora, które chwilę później rozpłynęło się w powietrzu. Blondyn dyszał z wysiłku i emocji, ale wyglądał na całego. Gdy tylko zagrożenie zniknęło, zwrócił się do Cry’a i natychmiast znalazł się przy nim, łapiąc go za ramiona.
- Nic ci nie zrobił? Jesteś cały? – nerwowo zaczął go przeszukiwać, rozglądając się za ranami. Cry uspokoił go gestem, w końcu odzyskując władzę nad ciałem i uświadamiając sobie, że przez ostatnie pół minuty wstrzymywał oddech.
- W porządku, nie tknął mnie nawet – zapewnił, uśmiechając się nawet, chociaż sytuacja wcale nie była zabawna. – Widzę, że nie potrafisz być dłużnikiem zbyt długo.
- Wziąłem sobie do serca twoje upomnienia – odparł Pewds, również z uśmiechem na twarzy. Skinieniem głowy dał znać, że powinni kontynuować podróż, więc Cry wziął jeszcze jeden głęboki wdech na uspokojenie i ruszył przed siebie.

Z bronią w dłoniach i włączonymi latarkami przemierzali las. Wiedzieli już, czego się spodziewać, więc chociaż dalej drżeli ze strachu to nie tracili skupienia. Nasłuchiwali cierpliwie świstów i pisków, warknięć czy ryków. Noc była bezgwiezdna; gdy spoglądali w górę nie potrafili nawet stwierdzić, gdzie kończą się czubki drzew.
- Już mam dość, a dopiero zaczęliśmy – warknął Pewds w końcu. Nie miał pojęcia, ile już szli, ale bolały go nogi i zaczęło burczeć mu w brzuchu. Pożałował, że nie wziął ze sobą jakiegoś zegarka, bo chociaż miał wrażenie, że błąka się już trzeci dzień, podejrzewał, że tak naprawdę szedł zaledwie trzy minuty. Oczy swędziały go od wpatrywania się w ciemności, ale nie mógł ich nawet przetrzeć, zbyt przerażony, że zostanie zaatakowany, jeśli chociaż na chwilę poluzuje chwyt na swojej broni. – Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?
- Na razie najlepiej byłoby znaleźć jakieś miejsce na chwilowy postój – odparł Amerykanin. – Nie wiemy, gdzie idziemy i czy daleko jeszcze, ale w plecaku mam mapę. Nie przeglądałem jej co prawda, ale mam nadzieję, że pokazuje pobliskie tereny. Jeśli udałoby nam się przystanąć na chwilę, mógłbym sprawdzić czy może nam jakoś pomóc.
- Trochę trudno będzie zorganizować miejsce na odpoczynek w tych warunkach…
- Wystarczy jakaś polana, coś bardziej przestronnego – Cry najwidoczniej przemyślał to na tyle dokładnie, by mieć dopracowany plan. – Możemy utworzyć okrąg z rac, wtedy Cienie nie będą miały jak podejść bliżej. Siądziemy na chwilę, posilimy się i sprawdzimy, czy mapa nas dokądś zaprowadzi. To chyba najlepsza opcja w tym momencie, chyba, że masz jakiś pomysł?
- Absolutnie nie, to ty jesteś tu mózgiem grupy – Pewdie prychnął pod nosem. – W porządku, to chodźmy poszukać polany. Przy okazji, nie wiesz może, która godzina?
- Nie liczę sekund, odkąd wyszliśmy, wiesz? Nie mam pojęcia, zapytaj kogoś innego.
-
Już prawie dwie godziny się tak włóczycie – usłyszeli z ciemności. Przystanęli na chwilę, zaskoczeni pojawieniem się Alice. Pewds otworzył usta, gotowy coś powiedzieć, ale Cry powstrzymał go gestem. To było podejrzane. Nie mogli tracić czujności, szczególnie, gdy dziewczyna była obecna. – Jesteście potwornie niewychowani, moglibyście kontynuować rozmowę, kiedy już ją zaczynacie.
Gracze rozglądali się uważnie, ponownie zwróceni do siebie plecami. Jeśli wdadzą się w dyskusję, będzie jej łatwiej przypuścić na nich atak. Musieli pamiętać, że ich celem jest przetrwanie, a celem Alice, by zginęli w męczarniach.
- Chciałam wam tylko powiedzieć, że bardzo ładnie radzicie sobie z moimi zwierzątkami – kontynuowała po chwili, niewzruszona. – Większość ginie po pierwszym ataku, paraliżuje ich sam widok. Może to dlatego, że większość dostaje się do ostatniej gry w pojedynkę… Macie szczęście, jesteście w lepszej pozycji. Może aż za dobrej… Powinniście spróbować pograć kiedyś sami. To też jest wspaniała rozrywka.

Zajęło im sekundę, by zrozumieć jej słowa, ale było już za późno. Cry odwrócił się gwałtownie i wyciągnął dłoń w stronę przyjaciela, muskając ledwie jego ramię, gdy ten zniknął mu sprzed oczu. Pozostał sam, z łomem w dłoniach i latarką na ramieniu. Cokolwiek miało się wydarzyć, wiedział, co musiał teraz zrobić – po prostu przeżyć.

 

***

Pewds rozglądał się w panice, nagle tracąc z oczu drugiego gracza. Alice ich rozdzieliła. Dobrze wiedziała, że w ten sposób mają mniejsze szanse. Może się znudziła? Może po prostu chciała ich pomęczyć? Cokolwiek nie było powodem, rzeczywistość była taka, że blondyn został sam w środku lasu, uzbrojony w kij bejsbolowy i przerażony. Przy świetle tylko jednej latarki dotarło do niego, jak słabe dawała światło – ledwie widział drzewo, które stało zaledwie trzy kroki od niego. Rozejrzał się. Dookoła nie było żadnych znaków szczególnych, które mogłyby podpowiedzieć mu, gdzie ma iść. Mapę miał Cry; chociaż w obecnej sytuacji wątpił, by służyła mu pomocą, nawet gdyby był w jej posiadaniu. Był zdany na siebie. Najlepszym pomysłem, na jaki było go stać w tej sytuacji było po prostu kontynuowanie podróży, aż nie wpadnie na Cry’a. Lub w kłopoty.

Uspokajając się w myślach, powoli ruszył przed siebie. Knykcie pobielały mu od kurczowego trzymania broni i czuł, że odrobinę drżą mu ręce. Najchętniej popadłby w panikę i po prostu zaszył się gdzieś, gdzie nigdy nie zostałby znaleziony, ale zacisnął zęby. Musiał być silny. Cry nie mógł być zawsze jego podporą, za bardzo na nim polegał. Teraz został sam i musiał zachować się jak mężczyzna i nie poddać się, aż nie odnajdzie swojego towarzysza albo chociaż drogi wyjścia. Kolana mu drżały, ale krok po kroku pokonywał otaczający go las, nasłuchując niebezpieczeństwa. Ciemność igrała sobie z jego zmysłami; nie był pewien, czy widział rzeczy, czy tylko mu się wydawało. Reagował na każde chrupnięcie, gwizd czy odgłos wzbijającego się w powietrze ptaka. Prawie zszedł na zawał, gdy w słabym świetle latarki pojawiła się nagle ubrana na biało postać. Odskoczył i mocniej chwycił kij, gotów do ataku.
-
Spokojnie, kowboju, to tylko ja – Alice podparła się pod boki i spojrzała na niego z dezaprobatą. – Mam nadzieję, że nie będziesz mnie atakował.
Pewds myślał o tym przez chwilę, niemalże wyobrażając sobie jak kij uderza w jej głowę i pozbawia ją przytomności. Nie był jednak na tyle głupi, by walczyć z bogiem. Alice miała tu władzę i mogła go załatwić pstryknięciem palców.
- Gdzie jest Cry? – spytał, nie opuszczając jednak broni. Dziewczyna wydawała się rozbawiona sytuacją, jakby było coś śmiesznego w jego śmiertelnie poważnym tonie.
- Jak sobie radzicie? Mam nadzieję, że moja poranna niespodzianka się wam spodobała…
- Dotarliśmy tak daleko, nie możesz nam odpuścić przy ostatniej rozgrywce?
- Proszę cię. Ostatnia akt jest zawsze najciekawszy. Szczególnie w tragediach, bo wtedy bohaterowie giną.
- Cóż, zadbam o to, żeby to nie była tragedia – odparł, zdeterminowany. Próbowała go rozkojarzyć, wprowadzić w nim zwątpienie. – Mamy zamiar wrócić do domu i wrócimy tam razem, ja i on.
- Zaskoczyłeś mnie – Alice zaczęła iść w jego stronę, ale Pewdie nie dał do siebie podejść, wycofując się ostrożnie. – Nie sądziłam, że powiesz mu o przepowiedni. Trochę popsułeś mi zabawę, ale doszłam do wniosku, że nie ma to znaczenia. Twoja decyzja, by mu to powiedzieć i tak nie wpłynie na jego los.
- Nie dam ci się więcej manipulować – warknął Pewdie, prostując się. Czuł, jak wzbiera się w nim wściekłość. – Odpowiedz mi na pytanie: Gdzie, do jasnej cholery, jest Cry?
- Lepszym pytaniem jest, gdzie go nie ma? – odparła tajemniczo, ale nim mężczyzna zdążył zagrozić jej przemocą, rozpłynęła się w powietrzu.

Szwed rozejrzał się gwałtownie, po czym przeklął pod nosem. Świetnie. Przyszła, pomęczyła go i poszła, jak zwykle. Co gorsza, nie dała mu żadnej wskazówki odnośnie tego, gdzie obecnie był jego przyjaciel. Najwidoczniej skazany był na dalszą tułaczkę, aż jakimś cudem na niego nie wpadnie. Ku jego zdumieniu, spotkanie z Alice nie sprawiło wcale, że poczuł się zdemotywowany lub bezsilny. Być może bezpośrednia konfrontacja była tym, czego mu było trzeba by postawić się dziewczynie? A może to rozmowa z Cry’em sprawiła, że poczuł w końcu spokój? Cokolwiek nie było powodem, działało. Pewdie na reszcie czuł, że odzyskał władzę nad swoim życiem, a to tylko dodawało mu pewności siebie.

Naładowany nagłą energią kontynuował przechadzkę. Wściekłość na Alice działała zaskakująco dobrze na jego psychikę; zamiast doszukiwać się cieni między drzewami i zamierać na każdy dźwięk, szedł pewnie przed siebie. Chciał szybko odnaleźć drugiego gracza, ustalić z nim dalszą drogę i dotrwać do świtu w stanie mniej lub bardziej nienaruszonym. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, jak korzystnie wpłynęła na niego drzemka przed grą. Myślał trzeźwiej, był wypoczęty i gotowy do walki. Coraz bardziej doceniał to, że ma ze sobą Cry’a i jego genialne pomysły.

Dotarł do niewielkiej polany. Chociaż nie była najlepszym miejscem na odpoczynek, pełna wystających z ziemi korzeni i różnego rodzaju krzaczków, Pewds zatrzymał się na chwilę, by opracować jakiś plan działania. Przez chwilę rozważał, czy po prostu nie poczekać tam, aż Cry go odnajdzie; wiedział jednak, że oszalałby ze zmartwienia, gdyby miał tak po prostu siedzieć i wyglądać go w ciemnościach. Obawiał się jednak, że jeśli będzie się włóczyć, może się okazać, że zupełnie się wyminą lub pójdą w dwie przeciwne strony i spotkają się (jeśli będą mieli szczęście) dopiero w rzeczywistości. Co miał zrobić, żeby znaleźć Cry’a? Nawoływać go, zostawić mu znaki na drzewie, przypiąć notkę z planem działania? Nie miał pojęcia, co w obecnej sytuacji byłoby najlepszym działaniem.
- Pewds?! Hej, czy to ty? – serce podskoczyło mu w piersi, gdy usłyszał swoje imię. Gwałtownie się odwrócił, oświetlając postać stojącą w dali. Zdecydowanie był to człowiek i chociaż osłaniał twarz przed światłem latarki, Pewdie po ubraniach mógł stwierdzić, że to Cry. – Nie po oczach, bo oślepnę.
- Jesteś cały? – spytał, podchodząc bliżej. Amerykanin cofnął się jednak o kilka kroków, więc Pewds zatrzymał się, zaniepokojony. – Wszystko w porządku? Zrobili ci coś?
- Nie, jestem cały. Potwornie się o ciebie martwiłem, kiedy tak nagle zniknąłeś. Spotkałeś jakieś Cienie? Nic ci nie jest?
Blondyn przyjrzał się uważnie mężczyźnie. Cry dalej stał w miejscu, osłaniając oczy ramieniem. W dłoni miał łom, na ramieniu latarkę, ale z jakiegoś powodu wyłączoną. Było w nim coś dziwnego i Pewds zaczynał podejrzewać, że wcale nie rozmawia ze swoim przyjacielem.
- Nie, nie spotkałem żadnych Cieni, tylko Alice. Rozmawialiśmy chwilę, a potem wróciłem do szukania ciebie… Właśnie, co się z tobą działo? Napotkałeś coś dziwnego? Stało się coś?
- Nie, nic specjalnego – Cry próbował opuścić rękę, ale gdy tylko światło odbiło się od jego okularów, ponownie zasłonił nią wzrok. – Słuchaj, może zgasisz latarkę? Pomyślałem, że w sumie Cienie dają znać dźwiękiem, kiedy są w pobliżu, więc można włączać je tylko w razie ataku, a w międzyczasie trzymać je wyłączone i oszczędzać energię…? W końcu trochę jeszcze będziemy chodzić, a nie wiadomo, ile nam wystarczy baterii…
- Całkiem to rozsądne – przyznał Pewdie, robiąc krok w przód. Brunet skrzywił się nieznacznie, nim znów się uśmiechnął. – Ale nie opłaca nam się gasić obu latarek, przecież musimy widzieć, gdzie idziemy i uważać na ewentualne przeszkody. Ja mogę oświetlać nam drogę, a jak wysiądzie moja latarka, to włączymy twoją i będzie akurat na drugą część rozgrywki. Nie sądzisz, że to będzie lepszym pomysłem?
- Hmm, no tak, ale przecież w wypadku ataku nie dasz rady się wtedy obronić…
Szwed szedł pewnie przed siebie, widząc, jak postać przed nim robi się coraz bardziej nerwowa. Teraz był już pewny: to nie był Cry. To była tylko iluzja.
- Nie wiem czym jesteś, ale mój przyjaciel nie jest tak głupi, by myśleć, że dam się nabrać na taką gadkę – Pewds podniósł kij i jednym zamachem uderzył zjawę. Potwór wydał z siebie wrzask, nim rozpłynął się w powietrzu. – Jest za to na tyle głupi, że zadbałby o moje bezpieczeństwo choćby miało go to kosztować życie.
- Jesteś pewien? – usłyszał głos za plecami. Nie zdążył się odwrócić; ktoś złapał go za ramię i jednym szybkim ruchem wyłączył jego latarkę, pogrążając go w ciemnościach. Gracz poczuł, jak oblewa go zimny pot. W panice sięgnął do urządzenia, próbując je znowu włączyć, kiedy usłyszał gwizd. Natychmiast chwycił kij oburącz i wytężył wzrok, modląc się tylko w duchu, by zdążył przyzwyczaić się do ciemności i zauważyć nadchodzący atak w porę.

Ruch nadszedł z jego prawej strony. Odskoczył gwałtownie, ledwie unikając pazurów, które przecięły powietrze w miejscu, w którym przed chwilą stał. Nie chcąc nawet myśleć o obrażeniach, jakie mógł ponieść, rzucił się do przodu i starał się wycelować prosto w głowę potwora. Chciał załatwić go jednym uderzeniem, ale Cień zniknął tak szybko, jak się pojawił. Pewds wyprostował się i rozejrzał. Widział już trochę lepiej, ale i tak pragnął przywrócić światło latarki, które przynajmniej trochę powstrzymywało wroga przed rozszarpaniem go na kawałki i pożarciem jego serca. Ponowił próbę pstryknięcia przełącznika, gdy ponownie usłyszał gwizd, a potem warknięcie, tuż za nim. Zamachnął się wraz z odwrotem; nie trafił jednak w głowę. Potwór zawył i wycofał się krok, po czym z niewiarygodną szybkością i siłą chwycił Pewdsa za szyję i cisnął nim jak szmacianą lalką prosto w najbliższe drzewo.

Pewdie uderzył z głuchym łupnięciem w pień i osunął się na ziemię. Czuł ostry ból w prawym ramieniu i miał problem z ponownym podniesieniem ręki. Cień zmierzał w jego stronę, a on nawet nie był w stanie podnieść broni. W ostatniej próbie uratowania sytuacji, chwycił latarkę i włączył ją. Światło oślepiło go, ale gdy oczy przestały go boleć zobaczył, że Cień wycofał się znacznie, wciąż wrzeszcząc z bólu. Wykorzystał okazję, by podnieść się z ziemi i oświetlić polanę. Przed nim, w półokręgu stało kilka postaci. Wszystkie z nich wyglądały jak Cry, z plecakami, zielonymi bluzami i maskami na twarzach. Czekały cierpliwie, aż Pewds zrobi pierwszy ruch, wyraźnie bojąc się podejść bliżej latarki. Szwed ocenił sprawność swojej ręki. Bolała go potwornie i niestety obawiał się, że mogła być złamana. Chwycił kij obiema rękami i syknął. Nie wiedział, jak długo da radę walczyć, ale nie miał zamiaru się poddać. Cieni było tylko szóstka i o ile nie zwołają posiłków, miał całkiem realne szanse, że może nie zrobią sobie z niego kolacji.

Ruszył do stojącego najbliżej potwora, zmuszając go do odsunięcia się. Nie zdążył go zaatakować, bo za plecami usłyszał warknięcie; zamachnął się więc, trzymając wroga na dystans. Jego ramię zaprotestowało i Pewdie musiał zacisnąć zęby, by nie krzyknąć z bólu. Musiał się poruszać szybko, nieprzewidywalnie. Nie mógł się dać zaskoczyć. Odskakiwał więc, machając bronią we wszystkie strony. Nie wiedział nawet, kiedy zaczął krzyczeć; łzy mimowolnie płynęły mu z oczu wraz z każdym gwałtownym szarpnięciem ręki. Udało mu się uderzyć kilka razy i jakimś cudem bronił się przed natarciem stworów. Obraz rozmazywał mu się przed oczami, walczył na oślep. Słyszał tylko ryki, powarkiwania, głuche uderzenia kija i jeszcze więcej ryków. Zatrzymał się dopiero, gdy wokół niego zapanowała cisza. Upadł na kolana, wycieńczony chaotyczną walką i przetarł oczy wierzchem dłoni. Rozejrzał się: otaczały go czarne, leżące nieruchomo ciała potworów, z rozłupanymi głowami. Jego broń ociekała czarną mazią. Ramię dalej bolało jak cholera. Ewidentnie złamał kość.

Z trudem, podpierając się kijem, wstał z ziemi. Poczekał, aż zwłoki Cieni rozpłyną się w powietrzu, jak to zwykle miały w zwyczaju – nie chciał ryzykować, że mogłyby się podnieść. Kiedy ostatnie cielsko zniknęło w ciemnościach, Pewds chwycił broń zdrową ręką i powoli ruszył w dalszą drogę. Miał misję do wykonania: musiał znaleźć Cry’a. Najlepiej tego prawdziwego.

 

***

Drżały mu dłonie. Pewdie po prostu zniknął, a Cry nie wiedział nawet, gdzie powinien rozpocząć poszukiwania. Instynkt podpowiadał mu, by się wrócić i sprawdzić drogę, którą już przeszli, w nadziei, że Alice wróciła go po prostu do chatki. Kiedy jednak dłużej nad tym myślał, nie miało to za bardzo sensu. Nie wiedział nawet, czy Alice rzeczywiście tak zrobiła; gdyby okazało się, że wcale nie, Cry niepotrzebnie nadłożyłby drogi idąc dwie godziny do chatki tylko po to, by nie zastać tam przyjaciela. Co jednak, jeśli Pewdie tam był? Jeśli pójdzie przed siebie i będzie kontynuował podróż i tak się z nim wyminie. Musiał go znaleźć, ale nie wiedział, gdzie szukać.
- Pomogę ci trochę, bo widzę, że się biedny męczysz – Alice pojawiła się tuż przy nim i Cry, niemalże odruchowo, zamachnął się na nią łomem. Dziewczyna odsunęła się szybko, patrząc na niego z politowaniem. – Ale może bez wrogości, co? Proponuję ci pomoc, a ty mnie atakujesz, naprawdę macie potworne maniery.
-
Jakoś ciężko mi uwierzyć, że chcesz mi pomóc – odparł ponuro gracz, ale opuścił broń, nie chcąc jej prowokować. – Dlaczego niby miałabyś ułatwiać mi grę? Przecież to nigdy nie było twoim celem.
-
To, że ci pomagam, nie oznacza, że cokolwiek ci ułatwię – odparła tajemniczo i przyjrzała się mu uważnie. Czuł się, jakby przeszywała go na wskroś. – Naprawdę nie rusza cię to, że umrzesz?
- Podjąłem decyzję, że ci nie wierzę. Nie chcę się bawić w twoje umysłowe gierki. Pewds się przestraszył, oczywiście, zależy mu na mnie. Ze strachu podejmuje głupie decyzje, dostarcza ci więcej rozrywki, ale ja się nie dam. Niezależnie od tego, co według ciebie mnie czeka, nie mam zamiaru zachowywać się, jakbym już był trupem. Będę walczył do końca, bo jedyną rzeczą, w którą obecnie wierzę, jest to, że dożyję świtu i wrócę do rzeczywistości – oświadczył zdecydowanie, patrząc dziewczynie prosto w oczy. Mimo tego, że jej obecność wywoływała w nim lęk, wytrzymał jej wzrok, aż nie odwróciła głowy.
- Huh, nie spodziewałam się tego po tobie, zaskakujesz mnie. Podoba mi się to – odezwała się po chwili, z lekkim uśmiechem na ustach. – Nie zrozum mnie źle, podobało mi się też, jak dawałeś się manipulować, ale… Cóż, niewielu z was jest w stanie mi się postawić. Zawsze mnie to fascynuje.
- Cieszę się, że dostarczam ci nowych wrażeń. Gdzie jest Pewds?
-
Jesteście po jednych pieniądzach, tylko jedno was interesuje… No dobrze, powiem ci – Alice wyciągnęła do przodu rękę i wskazała palcem. – Kieruj się w tą stronę, a na pewno znajdziesz coś ciekawego.
- Dziękuję – mruknął od niechcenia, chociaż jej słowa wcale nie oznaczały, że idąc za jej wskazówkami znajdzie przyjaciela. Nawet, jeśli prowadziła go wprost to pułapki, Cry i tak postanowił jej posłuchać i ruszyć we wskazanym kierunku. Nie miał lepszego pomysłu.

Powoli przedzierał się przez puszczę, ostrożnie mijając drzewa i rozglądając się w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Serce waliło mu jak szalone, ale i tak czuł dziwny spokój, mając w końcu konkretny cel podróży. Nadzieja, że idąc przed siebie odnajdzie w końcu przyjaciela dodawała mu otuchy. Być może czułby się nawet pocieszony, ale dobiegające go szelesty i pomruki utrzymywały go w poczuciu zagrożenia. Nie mógł się rozpraszać, jeśli miał jeszcze zobaczyć Pewdiego.

Wyhamował gwałtownie i prawie się przewrócił na mokrych liściach. W słabym świetle latarki zobaczył niewyraźny kształt, który przynajmniej z daleka wyglądał jak człowiek. Amerykanin zbliżał się powoli, gotowy do ataku, wstrzymując oddech. Wystarczyło jednak, że zobaczył błękit koszulki i roztrzepane blond włosy i od razu wiedział, na kogo patrzy.
- Pewds! Dzięki Bogu jesteś cały – krzyknął, truchtem podbiegając do mężczyzny. Pewdie uśmiechnął się i pomachał, po czym zasłonił oczy ręką. – Stało się coś, jak mnie nie było?
- Nie, wszystko w porządku – brzmiał beztrosko, równie ucieszony z odnalezienia swojego przyjaciela. – Błądziłem trochę, ale całe szczęście mnie znalazłeś. Nie miałem pojęcia, co robić, ten las się nie kończy…
- Wiem o czym mówisz, też nie wiedziałem, gdzie cię szukać, tak właściwie to Alice mi pomogła. Uwierzysz w to? Byłem przekonany, że to jakiś podstęp.
- Czasem nie jest aż tak zła, jaką udaje – odparł blondyn, wzruszając ramionami. – To co, skoro już jesteśmy razem powinniśmy-

Cry nie zdążył nawet zareagować, nim było już za późno. Pewdie zamilkł w połowie zdania, ręce opadły mu bezwładnie, wzrok stał się pusty. Z jego klatki piersiowej nagle wyrosła dłoń zakończona czterema ostrymi pazurami. Ściskała drgające jeszcze ostatnimi skurczami serce, nim wycofała się, pozwalając ciału upaść na ziemię z głuchym łupnięciem. Amerykanin zamarł w miejscu, z otwartymi w pół ustami, niezdolny do ruchu. W zasięgu jego latarki widział potężną sylwetkę Cienia, który właśnie rozwarł uzbrojoną w dwa rzędy ostrych zębów paszczę i w dwóch kęsach pożarł serce. Zawył przeraźliwie, ucieszony posiłkiem, po czym pochylił się do przodu. Nie wystarczyło mu to, chciał więcej. Napędzał go tylko głód, dziki, zwierzęcy głód. A Cry stał tylko sparaliżowany, nawet nie myśląc o tym, że to on będzie następną ofiarą.

Do rzeczywistości przywróciła go nagła bliskość potwora, który w dwóch susach znalazł się przy nim, gotowy do posilenia się również nim. Mężczyzna odskoczył w panice, potknął się jednak o wystający korzeń i upadł na wilgotną ziemię. W porę udało mu się przeturlać, nim Cień z całej siły wbił pazury w miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Zszokowany, ale zdeterminowany, Cry chwycił łom i zaczął się bronić atakiem. Miał nadzieję, że wystarczy się zwrócić do stwora i go oświetlić, by ten przynajmniej na chwilę zostawił go w spokoju; odwrócił się więc, kierując snop światła wprost na Cień, który zawył tylko i odsunął się na tyle, by Cry był w stanie zebrać się z ziemi i stanąć naprzeciw niego. Niestety, ku jego przerażeniu latarka zamrugała kilka razy, nim zgasła na dobre. Chociaż próbował naprawić ją poprzez chaotyczne uderzanie w nią otwartą dłonią, nie było już nadziei. Baterie wysiadły. Został w ciemnościach.

Serce waliło mu jak szalone. Rozglądał się nerwowo, ściskając broń w dłoniach tak mocno, że poczuł, jak krawędzie łomu wbijają mu się w skórę. Mimo tego, że Cień nawet nie próbował się ukrywać, wciąż warcząc i pomrukując, Cry nie potrafił stwierdzić, skąd dobiegały go dźwięki. W panice zaczął machać bronią przed sobą, mając nadzieję, że nawet jeśli potwór się do niego zbliży, przynajmniej trochę ucierpi. Aż krzyknął z zaskoczenia, kiedy w końcu usłyszał uderzenie stali o coś miękkiego i następujący po tym wrzask potwora. Nie zdążył się jednak zbyt długo tym nacieszyć, gdyż nagle charczenie monstrum rozległo się tuż za jego plecami. Niemalże czuł oddech bestii na karku. Ostatnie resztki zdrowego rozsądku kazały mu zrobić unik; padł więc na ziemię, ratując swoje serce przed pożarciem, po czym znów zaczął wymachiwać bronią na wszystkie strony. Potrzebował światła i to jak najszybciej.

Kiedy tylko udało mu się ponownie uderzyć Cień, natychmiast rzucił się do plecaka i sięgnął do środka. Krzyki potwora wkrótce zamilkły i Cry poczuł, jak zaczynają mu drżeć ręce. Po ciemku próbował wygrzebać baterie lub racę, jednocześnie nasłuchując w napięciu. W końcu poczuł podłużny, zaokrąglony przedmiot pod palcami i natychmiast go wyciągnął. Bez zastanowienia zerwał z racy zawleczkę. Blask czerwonego światła uderzył go po oczach i przez chwilę Cry stracił wzrok zupełnie. Na szczęście raca oślepiła również potwora; wrzask poniósł się echem i gdy gracz w końcu przyzwyczaił się do jasności, zobaczył, jak Cień próbuje odsunąć się jak najdalej od niego. Amerykanin wykorzystał swoją szansę: trzymając racę w jednej ręce, drugą odnalazł w plecaku pistolet. Powoli, bez pośpiechu, wymierzył w monstrum. Potwór nawet nie zdążył zareagować; zasłaniając oczy, nie zauważył celowanej w niego broni. Po jednym, celnym strzale, padł na ziemię i rozpłynął się w ciemnościach.

Cry westchnął głęboko, czując nagłe zmęczenie. Przetarł mokrą od potu twarz i niezgrabnie podniósł się z ziemi. Rozejrzał się i w sekundę przypomniał sobie, co wydarzyło się tuż przed jego walką o życie. Nieruchome ciało Pewdiego dalej leżało na leśnej polanie, pokryte krwią i z dziurą w klatce piersiowej. Cry momentalnie poczuł, jak ogarnia go rozpacz. Mózg przestał pracować, poczuł, że miękną mu kolana i cudem udało mu się podejść bliżej martwego przyjaciela, nim osunął się bezwładnie na ziemię. Łzy poleciały mimowolnie, próbował przełknąć gulę w gardle, ale czuł tylko, że za chwilę zwymiotuje. Świat wydawał się wirować. Cry położył dłoń na policzku blondyna. Czuć było ciepło, ale dobrze wiedział, że już zaczęło z niego uchodzić. Zaniósł się płaczem, szlochał i chyba nawet krzyczał. Nie potrafił w to uwierzyć, ale jednocześnie miał niezaprzeczalny dowód tuż przed sobą. Pewdie był martwy. Nie dożył ranka. Nie wróci z nim do rzeczywistości. Cry został sam i wcale nie chciał już wytrwać do końca. Chciał umrzeć. Teraz.
- Cry, czy to ty? – usłyszał krzyk za plecami i zamarł, nie rozumiejąc, co się dzieje. Głos należał do Szweda, na pewno, rozpoznałby go wszędzie. Alice z nim pogrywała? A może z rozpaczy zaczął słyszeć głosy?

Mimo wątpliwości, odwrócił się w stronę, z której dobiegało go wołanie. Widział światło latarki, a po chwili w zasięgu jego wzroku znalazł się też trzymający ją mężczyzna. Pewdie stał przed nim, cały i zdrowy, patrząc się na niego niepewnie. Cry nie poruszył się. Jego umysł próbował przetworzyć informacje, ale jakkolwiek na to nie patrzył, nie miało to sensu.
- Czy to naprawdę ty? – spytał mężczyzna, podchodząc trochę bliżej. – Powiedz coś…
- Nie żyjesz – wydukał Cry, chociaż słowa ledwie przeszły mu przez usta. Czuł, że zbliża się kolejny atak paniki. – Kim jesteś, czego chcesz? Alice cię przysłała, tak?
- To ja, Pewds – blondyn w kilku krokach znalazł się przy nim, ale zatrzymał się gwałtownie, gdy tylko zauważył leżące przed nim zwłoki. – Odsuń się od ciała, Cry.
- Co? – spytał, jeszcze bardziej zdezorientowany. Nie wiedział, co się dzieje; z jednej strony, Pewdie stał przed nim, jak najbardziej żywy. Z drugiej strony, Pewdie leżał obok, z pustym wzrokiem wpatrującym się w nocne niebo. Tylko który z nich był prawdziwy?
- Odsuń się, proszę – mężczyzna poprosił, błagalnym tonem. Cry zawahał się. Co, jeśli to była iluzja? Próbuje go namówić do zostawienia ciała, pogrywa sobie z nim, a gdy tylko odejdzie na kilka kroków, dokończy swoją ucztę i pożre ich-

Usłyszał szelest za plecami. Nie zdążył się odwrócić; mężczyzna chwycił go za ramię i pociągnął do siebie, jednocześnie oddając strzał. Amerykanin zamarł w szoku, ale po chwili doszło do niego, że strzał wcale nie został oddany do niego. Odwrócił się gwałtownie, aż zakręciło mu się w głowie. Ciało na ziemi nie przypominało już wcale Pewdiego; jego twarz była w trakcie metamorfozy w ociekającą czernią masę, jedna z dłoni również zmieniła się z ludzkiej na zbyt długą, chudą, zakończoną pazurami. Cry stracił czujność, pogrążony w rozpaczy i prawie stracił przez to również życie.
- To naprawdę ty – wymamrotał, spoglądając na swojego zbawiciela. Pewds uklęknął przy nim i objął go mocno ramieniem, wtulając się w niego. – Jesteś cały? O Boże, Felix, przepraszam, myślałem, że…
- Nieważne już – odparł blondyn. Cry objął go i po prostu się rozpłakał, pełen ulgi, że to wcale nie był koniec. – Jestem tu, prawdziwy. Na sto procent. Nic ci nie zrobił?
Potrzebował chwili, by odzyskać głos. Wziął kilka głębokich wdechów i powoli odsunął się od ukochanego. Pewds cały czas trzymał go za ramię, trochę w geście wsparcia, a trochę w obawie, że znowu zniknie mu z oczu.
- Może jakieś małe zadrapania, ale udało mi się ujść z życiem – odpowiedział w końcu, gdy już sprawdził swój stan. To naprawdę był cud, że nic mu się nie stało, szczególnie, że przyszło mu zmierzyć się z Cieniem w zupełnych ciemnościach. – A ty? Jesteś cały?
- Chyba złamałem rękę – przyznał Pewdie, krzywiąc się nieznacznie. Spróbował poruszyć ramieniem, ale gdy tylko poczuł w nim przeszywający ból, zaniechał prób. – Poza tym w porządku, cieszę się, że cię znalazłem.
- Ja również – odparł Cry, ale widać było, że komentarz o złamaniu go zaniepokoił. – Co się stało? Trzeba ci to jakoś usztywnić, żeby się nie pogorszyło…
- Nie tutaj. Pamiętasz plan? Znajdziemy jakąś większą przestrzeń i zrobimy sobie postój. Posilimy się, poopowiadamy sobie i przygotujemy plan działania – Pewds nachylił się na krótki pocałunek. – Muszę mieć pewność, że cię więcej nie stracę.

Cry przytaknął tylko i wstał chwiejnie z ziemi. Był wyczerpany, fizycznie i psychicznie. Wciąż miał przed oczami przeszyte pazurami na wskroś zwłoki Pewdiego i chociaż wiedział, że była to tylko iluzja, obraz ten skręcał mu wnętrzności. Przez kilka zdecydowanie zbyt długich minut był przekonany, że stracił wszystko. Poddał się niemalże od razu.
- Chodźmy – Pewds chwycił go mocno za dłoń i pociągnął lekko do przodu. Cry spojrzał na niego i spróbował się uśmiechnąć. Nie wyszło mu to zbyt dobrze, ale blondyn i tak docenił jego wysiłek, również się uśmiechając. – Żyjemy. Wszystko jest w porządku.
- Wszystko jest w porządku – powtórzył mechanicznie i powoli ruszył przed siebie, nie oglądając się więcej na miejsce, gdzie leżało wcześniej ciało jego ukochanego.

 

***

Bliskość Pewdiego przywróciła mu równowagę i po pół godziny włóczenia się w poszukiwaniu miejsca na postój Cry czuł się znacznie lepiej. Gdy ostatnia bateria w latarce zakończyła swój żywot, wyciągnęli race i upychając je po kieszeniach, przemierzali las w świetle czerwonego blasku. Zrobiło się cicho, spokojnie; Cry od razu nabrał podejrzeń, że coś było nie tak. Przez myśl przeszło mu, że być może Alice dała im chwilowy spokój po ostatnim ataku. Wiedział jednak, że było to mało prawdopodobne. Znając jej zagrywki, wróci za chwilę z czymś tysiąc razy gorszym.
- Przestań tyle myśleć i rozglądaj się za polaną – Pewds odezwał się nagle i brunet aż drgnął, zaskoczony.
- Skąd wiesz, że za dużo myślę?
- Traktujesz moją dłoń jak piłeczkę antystresową.
- Przepraszam – Cry chciał się wycofać, ale Szwed przytrzymał jego dłoń zdecydowanie.
- Nie ma mowy, żebym się od ciebie odsunął na chociażby centymetr – oświadczył i spojrzał się na niego. Widać było, że jest zmartwiony. – Słuchaj, rozumiem, co czujesz. Ja też musiałem się zmierzyć z twoimi klonami i za pierwszym razem też dałem się na to nabrać. Poza tym nie raz widziałem, jak giniesz w męczarniach. Wiem, że czujesz się teraz rozchwiany i analizujesz każdy możliwy scenariusz, ale musisz się skupić na misji. Nie możemy dać jej wygrać, nie?
- Przecież skupiam się na misji.
- Nie, skupiasz się na tym, co może być. Skup się na teraźniejszości.

Cry zamilkł na moment, spoglądając na ukochanego. Kilka tygodni temu pewnie by go nawet nie poznał; ba, kilka godzin temu wyglądał zupełnie inaczej. Zniknął cały strach, zmienił się w determinację. Pewdie naprawdę musiał wziąć sobie do serca jego wcześniejsze słowa i zmotywować się do walki. Kto by pomyślał, że teraz będzie do niego mówić jego własnymi słowami?
- Znalazł się specjalista – mruknął tylko sarkastycznie. Pewds dał mu kuksańca, przez co prawie się wywrócił, potknąwszy się o wystający konar. Pozwolili sobie na krótki, ulotny śmiech, po czym skierowali swoją uwagę na otoczenie, znów poważni.

Stracili poczucie czasu, nie mieli pojęcia, ile już wlekli się po lesie w poszukiwaniu przystani. Nogi dawały się im we znaki, żołądki skręcały się z głodu i coraz bardziej tracili nadzieje, że będą mieli okazję na spokojny postój. Kiedy już Cry miał proponować, żeby po prostu stanęli gdziekolwiek, spomiędzy drzew wyłoniła się niewielka polana. Pewds niemalże pociągnął przyjacielem po ziemi, gdy nagle ruszył biegiem w stronę przesieki. Natychmiast rzucili plecaki na trawiasty teren i rozstawili cztery race, nieudolnie wbijając je w ziemię. Polana zapłonęła czerwienią. Mieli trochę ponad dziesięć minut, nim race wypalą się do końca; natychmiast więc zabrali się do szukania prowiantu w plecakach. Chwilę później obaj siedzieli z kanapką w ręce, pochłaniając ją w zawrotnym tempie, jakby za chwilę miała im wyparować.

Między kolejnymi kęsami zaczęli streszczać sobie wydarzenia sprzed kilku godzin. Cry zapewnił Pewdiego, że czuje się znacznie lepiej i początkowy szok już prawie całkowicie minął, a Pewds próbował wmówić mu, że złamane ramię wcale nie boli tak bardzo. Amerykanin nie chciał go jednak słuchać i gdy tylko skończył jedzenie, wyciągnął apteczkę i za pomocą rolki bandażu i kilku gałęzi zabrał się do usztywniania kończyny.
- Szczerze mówiąc – zaczął Pewdie, patrząc, jak Cry pracuje przy opatrunku. - Zastanawia mnie, dlaczego to ciebie Alice postanowiła nastraszyć moją śmiercią?
- Może żeby spełnić przepowiednię? – zasugerował Cry po chwili zastanowienia. – Wtedy, przynajmniej w teorii, rzeczywiście byłbyś moim mordercą, nawet jeśli tak naprawdę ostateczny cios wymierzył podszywający się pod ciebie Cień. Zaufałem, że to byłeś ty i przestałem walczyć.
- Nie wpadłem na to. Ma sens – zamyślił się znowu, marszcząc brwi. Brunet zauważył to niemalże natychmiast i stuknął go palcem w czoło.
- Posłuchaj mojej-twojej dobrej rady i przestań tyle myśleć – mruknął, wracając do pracy. – Nikomu to nie wyjdzie na dobre. Zamiast tego możesz uznać, że właśnie oszukałeś przeznaczenie ratując mnie od śmierci i skupić się na teraźniejszości.
- Jak to się dzieje, że potrafimy tylko dawać sobie te same rady, a nie się do nich stosować?
- Jesteśmy tacy sami, równie uparci i równie głupi – Cry odsunął się, ocenił swoje dzieło, po czym uśmiechnął się łagodnie. – Gotowe, nie zepsuj tego.
Pewds nie potrafił się powstrzymać i nachylił się do pocałunku. Ten delikatny, spokojny uśmiech doprowadzał go do szaleństwa.
- Cieszę się, że jesteś cały. Cieszę się, że żyjesz – wyrzucił, spoglądając brunetowi w oczy. Cry cmoknął go w usta jeszcze raz, krótko, niemalże zaczepnie.
- Ja też, Pewds. Postaraj się nie umierać do końca gry, okay?
- Robię co mogę, ale ty też się wysil.

Światło rac traciło na blasku, ale nie zamierzali zapalać kolejnych. Po posileniu i napojeniu się byli gotowi ruszać w dalszą drogę, chociaż naprawdę nie marzyła im się kolejna tułaczka w nieznane. Już prawie mieli opuścić polanę, gdy nagle Cry zatrzymał się w trakcie zakładania plecaka i szybkim ruchem rzucił go z powrotem na ziemię. Grzebał w jego zawartości, ale zanim Pewdie miał okazję spytać się, czy mu pomóc, Cry wyszarpał z wnętrza torby powyginaną mapę.
- Mieliśmy sprawdzić, co tak właściwie robimy – mruknął, wyraźnie poirytowany własnym zapominalstwem. Pewds zajrzał mu przez ramię. – Gdzie jesteśmy?
- Dobre pytanie – Cry naprawdę musiał wytężyć wzrok, by dojrzeć coś w półmroku. W końcu się poddał i pozwolił przyjacielowi zająć się przeglądaniem mapy, a sam wrócił do szukania czegoś w plecaku.
- Mam – odezwał się Pewdie po chwili, zwracając na siebie uwagę. Wskazał widniejącą na mapie zieloną plamę, która nic brunetowi nie mówiła. – Podejrzewam, że jesteśmy gdzieś tutaj, przynajmniej biorąc pod uwagę naszą dotychczasową wędrówkę od chatki leśnika.
- Skąd wiesz, ile przeszliśmy?
- Czuję w nogach – odparł Pewds, ale słychać było, że nie mówi poważnie. – Nie możemy mieć pewności, Alice nas rozdzieliła i nie wiadomo, gdzie wtedy wylądowaliśmy. Żyję jednak nadzieją, że znajdujemy się jeszcze w obrębie tej mapki, a to jest jedyne niezalesione miejsce. Tutaj natomiast – przesunął palcem po karcie i wskazał zakreślony na czerwono obiekt. – Znajduje się rzekomo jakaś góra albo zespół skał? Cokolwiek by to nie było, jest tam jaskinia i podejrzewam, że to kółko markerem oznacza, że tam mamy się kierować.
- No to chodźmy – Cry pochylił się jeszcze nad mapą, analizując ją przez chwilę. Pewds już miał się pytać, skąd mają znać kierunek, ale wtedy zobaczył kompas w dłoni przyjaciela. – Kierunek południowy wschód. Ruszamy.
- Tak jest, kapitanie – zażartował w odpowiedzi, ale posłusznie złapał Cry’a za dłoń i poszedł za nim w dalszą drogę przez las.

Po krótkim odpoczynku i napełnieniu żołądków mieli znacznie więcej siły, by się włóczyć. Wyraźny cel motywował ich do nieustającej wędrówki, nawet jeśli nie byli pewni, czy cokolwiek znajdą. Musiało minąć przynajmniej pół nocy. Powietrze już wydawało się ocieplać, niebo miało nieco jaśniejszy odcień. Być może było to spowodowane zmęczeniem i nadzieją, że wyjdą z tego cało, ale naprawdę czuli, że świt jest coraz bliżej. Musieli pociągnąć jeszcze tylko kilka godzin i będą w domu. Nareszcie.

Po chwili jednak wkradła się monotonia; drzewa wyglądały tak samo, równie ciemne i rozłożyste, szumiące jednym tonem. W słabym świetle rac wydawało im się, że kręcą się w kółko i tylko posiadana mapa dawała im nadzieję, że kiedyś do czegoś dotrą. W normalnej sytuacji zaczęliby zapewne rozmawiać lub nawet podśpiewywać, żeby zabić czas. Teraz wsłuchiwali się w odgłosy lasu i trzymając się mocno za ręce powoli przemierzali kolejne kilometry. Gra pod tym względem skonstruowana była wspaniale; nawet jeśli uda im się wyjść z tego cało i zdrowo, nieustanne napięcie doprowadzi ich do szaleństwa. Pewds miał wrażenie, że każdy jego oddech zakłóca ciszę, każda nadepnięta gałązka zagłuszy zbliżające się potwory. Cry zastanawiał się, czy bijące mocno serce wytrwa do końca gry, czy przestanie działać, zmęczone wzmożoną pracą. To było naprawdę wykańczające, szczególnie teraz, po bliskim spotkaniu z Cieniami sam na sam.

Gdy z dala dobiegł ich przeciągły gwizd, niemalże poczuli ulgę. Zatrzymali się na chwilę, ustawiając się plecami do siebie i nasłuchując dalej. Mimo tego, że dźwięk rozległ się daleko, gracze nie chcieli ryzykować, że był to zaledwie sygnał dla innego potwora, czającego się w okolicy. Kiedy po kilku minutach stania w miejscu atak nie nastąpił, powoli, ostrożnie ruszyli do przodu. Pewdie sięgnął po kolejną racę, widząc, że ta używana obecnie powoli traci swój blask. Zużyli ich już połowę, więc czekał cierpliwie, aż wypali się do końca, nim rozpalił nową. Gwizd zabrzmiał trochę bliżej i odpowiedział mu drugi, równie niedaleko. Czaiły się przynajmniej dwa potwory. Pewds modlił się tylko, żeby nie było ich więcej.

Atak nastąpił nagle, z dwóch stron na raz. Cry wystrzelił w stronę Cienia, ale niestety nie trafił – kula świsnęła tuż obok niego, a potwór nie czekał nawet chwili, by kontynuować atak. Ostre pazury z zawrotną prędkością zbliżały się do niego i w ostatniej próbie uratowania się Cry wyciągnął jedną z rac i szarpnął za zawleczkę, mając nadzieję, że zdąży ją rozpalić nim monstrum rozłupie mu czaszkę na pół. Poczuł, jak jeden z pazurów wbija mu się w policzek i serce zamarło mu w piersi, nim czerwony blask oświetlił Cień i zmusił go do wycofania się. Struga krwi spłynęła mu po twarzy, ale nie miał czasu się tym martwić; skupił się na swoim celu i oddał strzał, tym razem celny.

Za jego plecami Pewdie walczył równie zaciekle. Mimo tego, że każdy ruch prawej ręki sprawiał mu niemiłosierny ból, trzymał w niej kurczowo zapaloną racę i machał nią we wszystkie strony, starając się trzymać przeciwników na odległość. Jego modlitwy zdały się na nic – Cieni było znacznie więcej niż zakładał i z każdym kolejnym pociągnięciem spustu z ciemności wyłaniał się kolejny potwór. Bliskość drugiego gracza i dźwięki używanego pistoletu działały na niego niemalże kojąco; Cry był tuż przy nim, żywy. Ignorował więc przeszywający ból, zmęczenie i strach i strzelał do każdego celu, jaki zauważył w mroku. Z tego transu wyrwał go dźwięk, którego za nic w świecie nie chciał usłyszeć. Kliknięcie pustego magazynka. Skończyły mu się naboje, wrogowie się nie kończyli i miał kilka sekund na wymyślenie, jak uzupełnić amunicję i nie dać się zabić.
- Skończyły mi się kule! – krzyknął, mając nadzieję, że jego głos przebije się przez ryki potworów i odgłosy strzałów. Padł na kolana, w locie zdejmując plecak. Syknął, gdy ramiączko zahaczyło o jego złamaną rękę, ale w końcu udało mu się postawić torbę przed sobą. Nie widział, co działo się wokół, ale miał nadzieję, że znajdzie nowy magazynek zanim coś rozszarpie go na kawałki.

Cry na szczęście usłyszał jego wołanie, chociaż nie pomagało mu to w obecnej sytuacji. Teraz nie dość, że miał uważać na siebie, to jeszcze musiał patrzeć, czy Pewds również jest bezpieczny. Stanął w poprzek, jedną stronę oświetlając racą, a drugą strzelając do zbliżających się potworów. Serce waliło mu jak oszalałe i czekał w napięciu, aż przestanie słyszeć rozpaczliwe poszukiwania przyjaciela i zacznie słyszeć odgłosy walki. Gdy tylko zrobiło się wokół niego trochę więcej miejsca, zerknął do tyłu przez ramię, chcąc się upewnić, że nic ich nie atakuje również z tamtej strony. Jego instynkt znów uratował mu życie – na wciąż skulonego Pewdsa czyhał Cień, zbliżający się niebezpiecznie na czterech kończynach, sunący po ziemi niczym pająk. Cry nie zdążyłby do niego strzelić, a nawet jeśli, nie miał czasu na ostrożne mierzenie i upewnianie się, że trafi. Odwrócił się gwałtownie w stronę potwora i cisnął w niego racą. Cień osunął się z wrzaskiem i zaczął drgać niekontrolowanie, jakby rażono go paralizatorem. Amerykanin wykorzystał jego moment słabości i strzelił mu prosto w głowę.

Pewdie nareszcie znalazł magazynki; wpakował je wszystkie do kieszeni bluzy, po czym załadował pistolet i wyprostował się, znów stając plecami do swojego przyjaciela.
- Dziękuję za ratunek! – krzyknął znowu, ponownie skupiając się na walce.
- Mówiłem, że będziemy w nich rzucać racami! – odparł Cry, żartując trochę dla samego żartu, a trochę dla rozładowania stresu, który powoli go wykańczał. – Słuchaj, powinniśmy się stąd ruszyć! Nie wiemy, ile jeszcze ich jest, a to nie jest najlepsze miejsce do walki.
- Co chcesz zrobić? Jak się odwrócimy na chociażby chwilę, to nas rozszarpią.
- To się nie odwracajmy! Toruj nam drogę, ja będę osłaniał tyły. Jak będziemy mieć szczęście, dojdziemy do nieco lepszego pod względem strategicznym miejsca i zostaniemy tam już do ranka. Jak nie, to przynajmniej spróbujemy.
Chociaż nie brzmiało to wcale pozytywnie, Pewdie nie miał lepszych pomysłów. Powoli, ostrożnie zaczął iść do przodu, pilnując, by Cry podążał tuż za nim. Las przestał być niepokojąco cichy – zewsząd dobiegały przeraźliwe gwizdy i wrzaski, syczenie wypalającej się racy i świst kul. Mimo hałasu, musieli być jednak maksymalnie skupieni. Uważając na wystające korzenie przesuwali się w przód, jednocześnie czujni na każdy ruch i gotowi do walki. Droga dłużyła im się przez to jeszcze bardziej, ale przynajmniej nie stali w miejscu. Mieli nadzieję, że gdzieś dojdą. Mieli nadzieję, że będzie to koniec gry.

Las powoli zaczął się przerzedzać i gdyby nie ryzyko potknięcia się w półmroku, Pewdie ruszyłby biegiem, żeby sprawdzić, czy udało im się trafić do punktu na mapie. Powstrzymał się jednak, dając tylko znak przyjacielowi, że być może znaleźli właśnie schronienie lub przynajmniej lepsze miejsce do dalszej walki. Na krótką chwilę Cienie zaprzestały ataku, blondyn mógł więc przyjrzeć się lepiej wyglądającemu zza drzew krajobrazowi. Widział jakieś góry, łąki, jaśniejące niebo. To na pewno nie była zwykła leśna polana; dotarli do otwartej przestrzeni.
- Chyba jesteśmy u celu – wskazał palcem skalistą górę, gdy tylko ujrzał ją na horyzoncie. Wyszli spomiędzy drzew i stanęli na krawędzi stromego zbocza. Cry rzucił szybkie spojrzenie na wskazywany przez niego obiekt, po czym wrócił do walki. Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Mieli szansę przeżyć. – Idziemy?
- Prowadź, będę cię osłaniał.

Im bliżej podchodzili do skalnego bloku, tym lepiej mogli zobaczyć, że nie było w nich żadnych chociażby najmniejszych szczelin, które mogłyby wskazywać na jakąkolwiek ukrytą jaskinię. Pewdie przeklął pod nosem, czując, jak traci całą nadzieję. Co teraz?

- Nie ma jaskini – rzucił zdenerwowany, mając nadzieję, że jego towarzysz znajdzie jakieś rozwiązanie dla tej sytuacji. – Nie powinniśmy się dać zagonić pod ścianę, nie? Co robimy?
- To akurat dobry pomysł – odparł Cry, cały czas broniąc się wypalającą się już racą. Zostały im zaledwie dwie sztuki, ale niebo przybierało już granatowy odcień. Muszą wymyślić coś, by udało im się przeżyć do świtu. – Staniemy plecami do skały, nie będą nas mogli zaatakować od tyłu, będziemy ich mieć zawsze przed sobą. Poza tym można wykorzystać alkohol i odgrodzić się od nich ogniem.
Pewdie skinął tylko, dając znak, że rozumie plan działania. W chwilach takich jak ta cieszył się, że Cry jest w stanie myśleć trzeźwo nawet w sytuacjach kryzysowych. Szybko ocenił odległość do celu – dzieliło ich zaledwie kilkaset metrów.
- Biegniemy, czy chcesz tam przejść powoli? – spytał, samemu odganiając się kijem. Był wykończony ciągłą walką, ale gotów do ucieczki, jeśli miałaby ona zwiększyć ich szanse przetrwania.
- Możemy biec, ale poczekaj chwilę – Cry ściągnął plecak i zaczął w nim grzebać. Szwed bez słowa zajął się bronieniem ich obu, czekając aż jego towarzysz wyciągnie butlę z alkoholem i założy plecak z powrotem. – Mam, biegniemy.

Pędem rzucili się w stronę skały, starając się uważać na wystające korzenie i kamienie, by się nie przewrócić. Gwizdy i warczenie bestii słyszeli już wszędzie, dobiegały ich z każdej strony. Cry zaryzykował nawet zerknięcie za siebie i z przerażeniem odkrył, że ścigało ich przynajmniej tuzin Cieni, chociaż ciężko było mu policzyć dokładnie – stłoczone w grupę sunęły za nimi jak czarna masa pełna chudych kończyn. Przeklinając w myślach, skupił się na ucieczce. Czuł pieczenie w płucach, ale też lekkość umysłu; adrenalina napędzała go do biegu, nie pozwalała mu się zatrzymać, mimo że zaczynał potykać się o własne nogi. Skalny blok był coraz bliżej, powiększał się z każdym kolejnym krokiem. Już prawie im się udało. Niebo jaśniało z minuty na minutę, czekali tylko, aż rozświetlą je pierwsze promienie słońca. Po całej nocy nieustającej ucieczki, przebyciu kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu kilometrów i nieprzerwanym mierzeniu się z własnym strachem byli już u celu. Chociaż był już wykończony, myśl o szybkim końcu tego koszmaru dodawała mu energii. Dadzą radę.

Przeraźliwy krzyk zatrzymał go w biegu gwałtownie. Odwrócił się do przyjaciela i zobaczył, że leży na ziemi i próbuje wyrwać się z zaciśniętych na jego łydce szponów potwora. Pazury wbijały się w ciało, Pewds krzyczał z bólu, a Cień wtórował mu mrożącym krew w żyłach rykiem. Cry działał szybko; zapaloną racę rzucił w stronę stwora, który odsunął się z wrzaskiem, puszczając swoją ofiarę. Amerykanin wykorzystał chwilę i podbiegł do towarzysza, podnosząc go z ziemi i niemalże ciągnąc za sobą. Pewdie utykał, ale trzymał się mocno swojego zbawiciela i zaciskając zęby szedł przed siebie. W pośpiechu pokonali ostatnie metry dzielące ich od celu. Cry zostawił przyjaciela pod ścianą i od razu otworzył butlę z alkoholem, chlapiąc nim dookoła. Tworząc półkole od jednego krańca skały do drugiego, rzucił butelką i wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Kątem oka widział, jak Cienie zbliżają się do nich niebezpiecznie, niemalże wchodząc do okręgu. Jednym pstryknięciem zapalnika uwolnił płomień i podpalił rozlany na ziemi alkohol. Odsunął się gwałtownie, gdy płomienie wystrzeliły w górę i stworzyły barierę między nimi a potworami. Usłyszał wrzask; Cienie uciekały z dala od ognia, niektóre z nich podeszły zbyt blisko i zajęły się nim, teraz rycząc z bólu. Tymczasowe ogrodzenie było wysokie, ale nawet gdyby ogień był niewielki wystarczyłby w zupełności. Tak długo, jak pozostawali oświetleni potwory nie miały jak do nich podejść. Cry modlił się tylko, by ogień nie wypalił się zbyt szybko. Niebo było już bardziej ciemno-niebieskie niż granatowe. Potrzebowali jeszcze chwili i będą bezpieczni.

Jęk za jego plecami wyrwał go z otępienia. Odwrócił się do wspartego o ścianę Pewdiego. Był blady i spocony, oddychał ciężko po szaleńczym biegu. Nogę miał całkowicie zakrwawioną, krew sączyła się spomiędzy palców dłoni, którymi próbował zatamować upływ. Cry przyklęknął przy nim i ściągnął plecak. Wyciągnął z niego wszystko, szukając apteczki i od czasu do czasu zerkał na ścianę ognia.
- Bądź czujny, ja zajmę się opatrywaniem – powiedział, jednocześnie tnąc nogawkę spodni nożycami. Pewds powoli odsunął ręce, ukazując ranę w całej okazałości. Była dość głęboka, ale nie przeszła na wylot. Krwawiła mocno i Cry miał tylko nadzieję, że świt nadejdzie szybko, zmartwiony utratą krwi. Przemył ranę spirytusem i ignorując krzyczącego z bólu przyjaciela przystąpił do zszywania. Po tylu przygodach był w tym niemalże zawodowcem. Kilkoma sprawnymi ruchami przeciągnął igłę przez skórę i niedbale zamknął ranę. Oczyścił ją na koniec i pospiesznie zabandażował nogę.
- Dziękuję – powiedział Pewdie, siląc się na uśmiech. Oddychał szybko, ale poza tym wyglądał na stabilnego. – Dzięki tobie dożyję świtu.
- Dożyłbyś go nawet bez mojej pomocy – odparł Cry, chowając apteczkę. Chwycił pistolet i naładował go, po czym spojrzał w górę. Zakładał, że mają maksymalnie piętnaście minut, nim zrobi się na tyle jasno, że Cienie nie będą w stanie atakować. – Musimy wytrzymać jeszcze chwilę.

Siedzieli obok siebie, ramię w ramię, głowa oparta o głowę, dłoń trzymająca dłoń. Czekali na świt. Płomienie dookoła nich powoli malały, ale byli o wiele bardziej spokojni, teraz, gdy pierwsze oznaki wschodzącego słońca zaczęły objawiać się na niebie. Cienie krążyły niespokojnie, na tyle blisko, by nie tracić z oczu ofiar, ale na tyle daleko, by nie zostać poparzonymi przez ogień lub bijące od niego światło. Oddech Pewdsa był ciężki, ale równy; Cry zerkał na niego od czasu do czasu, upewniając się, czy jest przytomny. Mimo wysokich szans na przeżycie, nie chciał ryzykować zbytnią arogancją. Potrzebował, by jego towarzysz był gotowy do walki jeszcze przez kilkanaście minut. Nie potrafił pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, że gra poszła im zbyt łatwo i obawiał się tylko, na jakie nowe przeszkody mogą natrafić w przeciągu najbliższego kwadransa.

Obawy okazały się niestety jak najbardziej słuszne. W powietrzu rozległ się gwizd, ale nie brzmiał on jak dźwięki wydawane przez potwory, był bardziej melodyjny, głośniejszy. Czymkolwiek był i skądkolwiek nadszedł, wszystkie Cienie wyprostowały się gwałtownie i zwróciły głowy w stronę dźwięku. Cry zacisnął dłoń na chwycie broni, a drugą ręką powoli zaczął grzebać w plecaku Pewdiego, w końcu wyciągając z niego jeszcze jeden magazynek i podając go przyjacielowi. Cienie wydawały się stać nieruchomo, jakby nagle zmieniły się w galerię przerażających posągów. W pełnym napięcia oczekiwaniu gracze obserwowali przeciwników uważnie i zastanawiali się, jaki będzie ich dalszy plan działania.

Tego się jednak nie spodziewali. Potwory w końcu przebudziły się z transu, ponownie skupiając uwagę na swoich ofiarach. Następnie, jeden po drugim rzuciły się w płomienie, rycząc przeraźliwie i tarzając się po ziemi jak oszalałe. Pewdie i Cry patrzyli na rozgrywającą się przed nimi scenę w szoku. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu ich przeciwnicy, krwi żądne monstra pożerające serca postanowiły zbiorowo popełnić samobójstwo poprzez spalenie się żywcem. Czy ktoś chciał im przyjść z ratunkiem? Czy może przeczuwając zbliżające się światło dnia Cienie zdecydowały się na śmierć w płomieniach jako tą bardziej łaskawą i mniej bolesną?
- Wstawaj – Cry podniósł się natychmiast na nogi, ciągnąc Pewdsa za ramię, by do niego dołączył. Mimo bolącej potwornie łydki blondynowi udało się stanąć o własnych siłach, choć musiał podeprzeć się o ścianę.
- Co się dzieje? – spytał zdezorientowany, zerkając to na ginące w męczarniach potwory, to na swojego towarzysza. – To chyba dobrze, że wykańczają same siebie?
- One nie robią tego, by się zabić – odparł Cry, czując, jak robi mu się niedobrze. Odbezpieczył pistolet. – Próbują zgasić ogień.

Rzeczywiście, gdy Pewdie ponownie przyjrzał się tarzającym po ziemi stworom zauważył, że ogień przygasa coraz bardziej, tłumiony ciałami. Poświęcały się dla wyższego celu. Kilka z nich straci życie, ale pozostałe będą się mogły najeść.

Pewds podążył w ślady przyjaciela i również przygotował broń. Plecami do ściany czekali, aż ich ostatnia linia obrony zostanie doszczętnie zniszczona i znów będą musieli stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem. Brakowało im kilku, może kilkunastu minut do wygranej. Niebo było fioletowe, potwory były coraz bardziej widoczne, nawet bez światła latarki czy racy. Jeśli uda im się przetrzymać te ostatnie chwile, będą uratowani. Wrócą do rzeczywistości. Przeżyją.

Kilka sekund później ogień był stłumiony już całkowicie. Po barierze płomieni został tylko czarny pas wypalonej ziemi i parę zwęglonych ciał. Cienie nie przejęły się utratą pobratymców. Przez kilka sekund rozglądały się wokoło, upewniając się, że nie ma w pobliżu światła, które mogłoby je zranić. Byli jednak w półmroku; świt jeszcze nie nadszedł, a gracze nie mieli już latarek czy rac. Ruszyły więc przed siebie, całą hordą, z jednym tylko celem: zabić. Cry bez zastanowienia wymierzył z pistoletu i zaczął strzelać. Każdy potwór, jakiego dojrzał na tle ciemnych gór, dostawał kulkę prosto w łeb i upadał na ziemię, tylko po to, by zostać stratowanym przez następnego stwora pędzącego w stronę ofiar. Amerykanin nie tracił skupienia, nie mógł go stracić; nie był w stanie powstrzymać się jednak od ukradkowych spojrzeń w stronę ukochanego, od sprawdzania, czy daje radę. Strzelał na oślep, wyczerpany godzinami chodzenia i biegania, wykończony całą nocą strachu. Nie poddawał się jednak. Musieli przeżyć. Fiolet nieba dodawał im siły, ale potworów wcale nie ubywało. Z każdym zabitym przybywał kolejny, zastępując jego miejsce. Pewds schował się za przyjacielem na chwilę, by przeładować pistolet, a Cry obawiał się, że sam będzie musiał za chwilę szukać nabojów. Był spocony, obraz mu się rozmazywał. Modlił się, błagał o słońce. Chciał tylko wrócić do domu. Chciał skończyć ten koszmar.

Zgodnie z jego obawami, w końcu zabrakło mu kul w pistolecie. W panice schylił się do torby, by wyciągnąć nowy magazynek, krzycząc tylko wśród huku i ryków, by Pewds chronił go w międzyczasie. Ręce mu się trzęsły, gdy sprawdzał kieszenie w poszukiwaniu nabojów. Kiedy w końcu udało mu się je znaleźć, wyprostował się i z trudem załadował pistolet, wciąż trzęsąc się ze zdenerwowania i zmęczenia.
- Uważaj! – usłyszał tylko i podniósł wzrok. Po jego prawej zakradł się Cień; Cry był zbyt zajęty by go zauważyć, po za tym główny atak parł na nich od frontu. Nie zdążyłby nawet podnieść pistoletu i wycelować w potwora, który w ułamku sekundy znalazł się przy nim, wyciągając do niego szponiastą dłoń.

Pewds zareagował szybciej. Chwycił przyjaciela za ramię i mocno pociągnął do siebie, przerzucając go na lewo, za siebie. Drugą ręką wycelował i strzelił w potwora, który odleciał do tyłu i padł na ziemię, martwy. Pewdie odetchnął głęboko i bez chwili zwłoki obrócił się, by zobaczyć, czy Cry’owi nic nie jest. Zamarł w miejscu i niemalże wypuścił broń z rąk.

Cry stał obok niego, zwrócony plecami w jego stronę. Nie odzywał się, ani nie ruszał; wydawał z siebie za to jęk, przeciągły i pełen bólu. Przed nim stał Cień, z ramieniem wyciągniętym do przodu, pazurami wbitymi w ciało gracza. Pewdie czuł, jak paraliżuje go strach. Poczuł, jak przebiega go zimny dreszcz i poczuł, że robi mu się słabo. Gdyby go nie szarpnął, gdyby nie zamienił ich miejscami…

Krzyk, który wydał z siebie brunet przywrócił go do rzeczywistości. Poczuł wściekłość, na siebie, na Alice, na świat; podniósł broń i bez zastanowienia zastrzelił potwora. Bestia padła na plecy, jednocześnie wyciągając pazury, a Cry osunął się bezwładnie. Pewds chwycił go, nim uderzył w ziemię, usiadł i oparł przyjaciela o swoje ramię. Jedną dłonią chwycił go za brzuch, robiąc co w jego mocy, by zatamować krwawienie. Drugą ręką strzelał, chociaż przez łzy nie widział nawet, czy trafia. Niebo różowiało, potworów było coraz mniej.
- Zostań ze mną! – wrzasnął w rozpaczy, widząc wysiłek na twarzy Cry’a. Mężczyzna był jeszcze przytomny, oddychał. Jęczał jednak z bólu i ostatkami sił próbował pomóc mu w tamowaniu krwi, przyciskając czerwone od posoki ręce do otwartej rany. – Jeszcze chwilę, błagam, wytrzymaj…

- Przepraszam, Felix.

- Nie umierasz, nie pozwalam ci – Pewds czuł, że traci oddech, że traci zdolność myślenia. Panikował. Panikował i był wściekły i zrozpaczony. – Jeszcze kilka minut do jasnej cholery, musisz to przetrwać, Cry, musisz!
- Nie zapomnij o mnie, dobrze? – powiedział Cry. Słabł mu głos, powieki opadały mimowolnie, ale mówił dalej. – Jeśli nie mogę wrócić do rzeczywistości to chciałbym… żebyś chociaż ty mnie pamiętał. Obiecasz?

Pierwsze promienie słońca padły zza szczytów gór, oślepiając go. Nie zamknął jednak oczu, czując, jak wzbiera w nim czysta euforia. Patrzył się prosto w słońce, wychylające się nieśmiało zza gór. Cienie wrzasnęły i zaczęły uciekać w głąb lasu. Te, które nie zdążyły po prostu rozpływały się w powietrzu. Pewdie z ulgą opuścił broń i przymknął oczy. Udało im się. Nagle poczuł ze zdwojoną siłą całe zmęczenie, czuł, jakby miał za chwilę odpłynąć. Czuł adrenalinę, był nią naćpany. Przepełniony szczęściem, zwrócił się do Cry’a, uśmiechnięty, myśląc tylko o tym, że wrócą do domu, że skończyli ten koszmar.

Brunet miał zamknięte oczy i leżał nieruchomo. Nie oddychał, odnotował z przerażeniem Pewds i natychmiast przyłożył ucho do jego piersi, nasłuchując. Palce nerwowo odnalazły jego szyję i poszukiwały chociażby najdelikatniejszego pulsowania pod skórą. Myśli galopowały w zawrotnym tempie. Cry nie żył. Nie oddychał, nie biło mu serce, nie ruszał się. Nadszedł świt, udało im się przejść przez ten koszmar. Przecież rozmawiał z nim zaledwie sekundy wcześniej… To niemożliwe, on musiał żyć, Pewdie nie chciał bez niego wracać. To nie mogło być prawdą…
- Gratuluję ukończenia gry! – Alice zmaterializowała się przed nim nagle, uśmiechnięta, jak gdyby ta sytuacja wcale nie była tragedią. – Pokładałam w was duże nadzieje, cieszę się, że chociaż jeden z was był w stanie sprostać moim oczekiwaniom.
- Przywróć go – powiedział mężczyzna, nie mając sił na kłótnie i wybuchy wściekłości. Mógł tylko błagać o łaskę, o litość. – Przeżył do świtu, więc ukończył grę. Wygraliśmy, obaj, wrócimy do rzeczywistości. Prawda? Nie chcę żyć bez niego, Alice, błagam.
-
Zasady są jasne, Felixie. Zasad nie naruszam. Mieliście przeżyć do świtu. Nie zmienię wyników gry. Kto przeżył, ten przeżył. Udało ci się, możesz już wrócić do swojego świata! Nie cieszysz się?
- Zabij mnie – odparł. Trzymał ciało kochanka kurczowo, bojąc się, że zniknie i już nigdy więcej go nie zobaczy, żywego czy martwego. Zapomni go zupełnie. Straci na zawsze. – Dostarczyliśmy ci rozrywki, prawda? Zrobiliśmy wszystko tak jak chciałaś. Nie chcę wracać do rzeczywistości, okay? Po prostu mnie zabij. Wolę śmierć.
- Zasady są jasne. Nie obiecywałam spełniania życzeń, obiecałam powrót. Dziękuję za udział w zabawie, to było kilka naprawdę ciekawych dni. A teraz, dobranoc.
- Nie! Czekaj! – krzyknął, ale dziewczyna go nie słuchała. Jednym machnięciem dłoni pozbawiła go przytomności. Otoczyła go biel i absolutna cisza. Ostanie co zapamiętał, to ciężar leżącego na nim ciała i kurczowe objęcia, w których to ciało trzymał.


------------------------------------------------------------------------
Dotarliście do końca! Prezentuję ostatnią część rozdziału dziesiątego. Został tylko prolog, który pojawi się już niedługo (napisany, ale wymaga korekty). Dziękuję za wsparcie i wyczekuję wszelkich skarg, uwag i pochwał pod postacią komentarza <3

Brofist!
~Maru <3

Komentarze

  1. Wiedziałam, że koniec zaboli, ale nie aż tak. To zbyt gra na moich uczuciach
    Jednak gdzieś w głębi czułam, że przepowiednia Alice się spełni, mimo tego dalej ubolewam
    Cała historia była piękna i na pewno warta czekania. Trzymała w napięciu i zaskakiwała. Przykro mi, że to już koniec, ale wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć
    Mam nadzieję, że dalej będziesz wstawiała tutaj swoje ciężkie wypociny, może nie koniecznie z Cry'em w związku z zaistniałą sytuacją, która była chyba dla nas zaskakująca i strasznie niekomfortowa, ale inne twoje pomysły jakie wyjdą z pod twojej ręki

    Dziękuję Ci za tą przygodę ❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest jeszcze epilog! Wymaga korekty, ale oficjalne zakończenie tego ficzka nadejdzie za niedługo, obiecuję (mam jeden przedmiot do zaliczenia na uniwerku, ale jak tylko to ogarnę zrobię korektę i będzie <3)

      Nie wiem czy tutaj, ale mam dużo pomysłów i gdzieś się pewnie z nimi pokażę! Jak nie na wattpadzie, to na półkach księgarni mam nadzieję ;D

      To ja dziękuję, za całe wsparcie i znoszenie moich przerw w pisaniu. Jestem przeszczęśliwa, że miałam szansę na napisanie czegoś tak długiego i że znalazło się przynajmniej kilka osób, które się w to wciągnęły i polubiły moje wypociny <3

      Usuń
    2. Wiem, wiem, ale obawiam się, że już tego tru endingu nie wytrzymam XD

      Oby, chciałabym mieć coś od ciebie na półeczce

      Trudno tego nie było polubić, a nawet pokochać, na prawdę

      Usuń
  2. Wow, przypomniałam sobie dzisiaj randomowo o tym opowiadaniu i stwierdziłam że zobaczę co się z nim stało i czy dalej istnieje, ale nie spodziewałam się tego, że dalej jest update'owany. Pomyśleć że ostatnio czytałam go gdy miałam 14lat, a zaraz już kończę 20,aż mi się łezka w oku zakręciła. No cóż, zabieram się do czytania na nowo.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty