Świat, w którym chcieliśmy żyć. Rozdział ósmy, część druga.

***
- Cry! Kurwa, błagam, obudź się!
Brunet nie zdążył nawet otworzyć oczu, gdy nagle coś zepchnęło go z łóżka, rzucając na twardą podłogę. Uderzył się głową o parkiet i na chwilę go zamroczyło, kiedy ból rozlał się po jego ciele. Nie zdążył nawet mruknąć przekleństwa pod nosem, bo chwilę później znowu usłyszał czyjeś wołanie, które z opóźnieniem zidentyfikował jako Pewdiego, a potem serię strzałów z broni palnej. Dopiero gdy dotarł do niego dźwięk używanego pistoletu, ogarnął się na tyle, by przemóc jakoś ból tłumiący jego myśli i otworzyć oczy. Na początku nie zobaczył za wiele: oślepiło go poranne światło, do którego chwilę musiał się przyzwyczajać, a gdy już był w stanie cokolwiek zobaczyć, ujrzał tylko spód łóżka, z którego wcześniej spadł. Do jego uszu wciąż dobiegały jednak odgłosy strzałów zmieszane z nerwowym głosem Szweda zadającym mu jakieś pytania i jakiś nienaturalny ryk. W najszybszym tempie, na jakie go było stać w stanie lekkiego otępienia i rozespania, Cry wstał na nogi, włożył okulary i rozejrzał się po pokoju, nareszcie będąc w stanie zrozumieć to, co działo się od kilku minut.
Drzwi do domku były otwarte, chociaż przecież nie było opcji, by zostawili je tak przed snem. Pewds stał naprzeciw nich z pistoletem w dłoniach, strzelając do czegoś, co znajdowało się na zewnątrz. Po kilku strzałach przestał na chwilę, by spojrzeć na Cry’a, krzyknąć do niego by łapał za broń, po czym znów wrócić do walki. Brunet nie pytał o nic, tylko znalazł plecak i szybko wyszarpał z niego coś nieco większego kalibru, dubeltówkę, nie wiedząc za bardzo z czym tak właściwie będzie miał do czynienia. Wystarczyło jednak, by się obrócił, żeby się tego dowiedzieć.
Pewds wycofał się w głąb domku, nerwowo przeładowując broń. Za nim do środka weszło kilka postaci, które włócząc nogami po ziemi i wydając z siebie głuche mruknięcia sunęły powoli w stronę blondyna. Cry’owi nie zajęło dużo czasu by zorientować się, że widzi przed sobą bandę martwych, na wpół już rozłożonych ludzi, którzy z jakiegoś powodu wrócili do życia. Hordę zombie. Gdy tylko zdał sobie sprawę z tego co się dzieje, od razu podniósł strzelbę do oczu i wycelował w stwora, który był najbliżej Pewdiego. Blondyn odskoczył, zaskoczony, ale chwilę później uśmiechnął się do niego w podzięce i wrócił do strzelania do zombie. Cry podszedł nieco bliżej, by mieć pewność, że trafi je dokładnie w głowę i nie zmarnuje niechcący nabojów. Serce biło mu mocno i czuł, że poci się z nerwów, ale o dziwo ręce w ogóle mu się nie trzęsły i był w stanie wymierzyć i nacisnąć spust bez większego problemu. Pomruki zombiaków powoli cichły, a i z werandy wchodziło ich coraz mniej.
- Musimy zabarykadować czymś drzwi! – krzyknął Pewds, chociaż nie było już potrzeby podnoszenia głosu.
- Najłatwiej będzie łóżkiem, jest najbliżej! – odpowiedział Cry, powoli wycofując się w stronę wspomnianego mebla. Pewds stanął przy drzwiach i korzystając z rzuconej mu przez drugiego gracza dubeltówki starał się zabić jak najwięcej żywych trupów, by zdążyć zamknąć drzwi i pomóc przy przesuwaniu łóżka. Kiedy pole przed domkiem było już chociaż trochę oczyszczone, natychmiast zatrzasnął drzwi i zaryglował je, po czym podbiegł do Amerykanina. Wspólnie przesunęli ciężki mebel pod drzwi, po czym położyli na nim jeszcze małą szafkę nocną i komodę, z której przeniesieniem mieli nieco więcej kłopotu. Upewnili się, że okna są pozasłaniane i odetchnęli z ulgą, mając nadzieję, że uda im się zapobiec kolejnemu wtargnięciu.
- Jak to w ogóle możliwe? Budzik nie zadzwonił? – spytał Cry, przecierając spocone czoło. Dalej był w stresie, chociaż zagrożenie zostało chwilowo oddalone i na razie nie zostało po nim nic poza pomrukami zombi za drzwiami i paroma trupami leżącymi w domku.
- Nie mam pojęcia, co się stało – Pewds zerknął na zegar tarczowy w kuchni, który wyraźnie wskazywał, że jest już po ósmej. - Wstałem dziesięć minut przed tym jak to się zaczęło, ale nie słyszałem sygnału budzika, więc założyłem, że mogę jeszcze chwilę poleżeć. Po chwili otworzyły się drzwi i do środka zaczęły wchodzić pierwsze zombi, ja natychmiast się poderwałem z łóżka, poleciałem po broń i chociaż wołałem cię wielokrotnie, to nie chciałeś wstać. Nie miałem za wiele czasu, więc zrzuciłem cię z łóżka w nadziei, że szybko się ogarniesz i pomożesz mi w powstrzymaniu inwazji żywych trupów. Sorki, tak w ogóle, to pewnie nie było zbyt przyjemne.
- Nie mam pretensji, spoko. Też bym tak zrobił na twoim-
Cry urwał w połowie zdania, krzycząc nagle w zaskoczeniu i w bólu. Spojrzał w dół, by zobaczyć jedno z zombi uczepione jego kostki, więc starał się jak najszybciej je zrzucić, przerażony i spanikowany. Gdy w końcu udało mu się wyszarpać, Pewds natychmiast strzelił prosto w głowę stwora, zmieniając ją w czerwoną, śmierdzącą breję. Cry zsunął się po ścianie bezwładnie, lądując na podłodze i jęcząc z bólu. Wciąż trzymał się za ranną nogę i gdy Pewds uklęknął przy nim zauważył, że z pomiędzy palców Amerykanina sączy się krew.
- Cry, mów do mnie! Podrapał cię? – spytał blondyn, nawet nie pytając o inną możliwość. Te kilka sekund nim mężczyzna odsłonił ranę i odezwał się, wydawały się trwać w nieskończoność, ale Pewdie żałował, że rzeczywiście tyle nie trwały, bo to co usłyszał, było jak cios prosto w serce.
- Nie, Pewds. Zostałem ugryziony.
***
Chociaż Cry ponownie zakrył zakrwawione ślady zębów na swojej nodze, rzeczywistość nie uległa dzięki temu zmianie i rana nie zniknęła magicznie. Krew dalej sączyła się mu przez palce, on sam miał wzrok spuszczony na kolana i oddychał ciężko. Pewds patrzył się na niego w szoku, czując, jak łzy same napływają mu do oczu. Został ugryziony. Przez zombi. Nie ważne, jakimi zasadami kierowała się gra, którą właśnie bezwłasnowolnie zaczęli: wszędzie, w filmach, książkach i wszystkich grach o tej tematyce, jakie Pewds był w stanie wymienić, panowała ta sama nieodmienna zasada – ugryzienie oznaczało śmierć i przemianę w zombi. Pozostawała tylko kwestia tego, ile czasu upłynie zanim to nastąpi.
- Kurwa mać – Cry przeklął pod nosem, jeszcze mocniej ściskając miejsce, gdzie znajdowała się rana. – To koniec. Byliśmy tak blisko końca i przez moją nieuwagę wszystko jest stracone i umrę i nigdy więcej się nie obudzę i dlaczego muszę być takim-
- Zamknij się – powiedział Pewdie, może tylko trochę za ostro. Cry podniósł głowę natychmiast, zaskoczony nagłym przerwaniem jego monologu. – Po pierwsze, to nie twoja wina, po drugie… Nie pozwolę ci umrzeć.
- Tak? Jakbyś miał cokolwiek w tej sprawie do powiedzenia – brunet odparł podwyższonym tonem, a przerażenie widoczne na jego twarzy jeszcze chwilę temu zmieniło się natychmiast we wściekłość. – Jestem ugryziony, Pewds. Choćbyś nie wiem jak bardzo w to nie wierzył i próbował to negować, takie są fakty. Tak naprawdę to już jestem chodzącym trupem.
- Nie pozwolę ci się tak po prostu poddać! Jak to sobie wyobrażasz, hmm? Mam cię tu zostawić tak po prostu i uznać, że trudno, zombi wtargną do środka i zjedzą cię żywcem albo wyczują, że już niewiele ci zostało i dołączysz do hordy? Mam iść dalej ze świadomością, że za chwilę przyjdą tu kolejni gracze i nie będą się ciebie pytać, kim jesteś i jaka jest twoja historia życia, nie dowiedzą się, jak ważny byłeś dla innych i jak wielkie miałeś plany w życiu, tylko po prostu wpakują ci kulkę w łeb i pójdą dalej? Albo ugryziesz któregoś z nich? Cry, nie zostawiam cię, nie poddaję się, nie pozwalam ci umrzeć. Idziesz ze mną, choćbym cię miał nieść na rękach.
Na chwilę zapanowała cisza. Gracze patrzyli się sobie w oczy intensywnie, każdy z nich uparty w swej racji, ale równie pogrążony w tysiącu silnych emocji przechodzących od strachu przez wściekłość aż po rozpacz i uczucie beznadziei. Nie próbowali udawać, że sprawa nie ma znaczenia, że rozwiązanie mogą znaleźć później, że są silni i nic ich nie rusza. Obaj mieli załzawione oczy i w ich głowach szalała burza, walka racjonalnych myśli z racjami serca.
- Mógłbyś po prostu zostawić mi pistolet i wyjść – odezwał się w końcu Cry cicho, nie patrząc jednak blondynowi w twarz. – A jeśli chcesz mieć pewność, mógłbyś… sam mnie zabić.
- Cry, do jasnej cholery, zamknij się – powtórzył Pewdie, ale już bez wcześniejszej złości, raczej z rezygnacją i smutkiem. Chwycił twarz ukochanego w dłonie i przyłożył czoło do jego czoła, biorąc głęboki wdech. – Nie po to ratowałem ci życie tyle razy, żeby teraz tak po prostu pozwolić ci umrzeć, okay? Błagam cię, przynajmniej pozwól mi spróbować. Jeśli mi się nie uda, obiecuję się poddać i pozwolić ci… załatwić to na własną rękę. Błagam.
- Jeśli ci się nie uda i umrę… Obiecujesz, że będziesz się starał dojść do końca gry mimo wszystko? To będzie boleć, ale musisz mi obiecać, że wrócisz do życia i zapomnisz, okay?
Pewds nie chciał mu niczego obiecywać. Nie wiedział, czy byłby w stanie iść dalej. Kiedy jednak spojrzał na zaczerwienione oczy Cry’a patrzące na niego z nadzieją, nie mógł mu odmówić, nie mógł go okłamać. Nie miał na to teraz czasu.
- Okay, tak, obiecuję – pocałował go krótko, ale przekazał mu w ten sposób jak bardzo zrozpaczony był i jak bardzo mu na nim zależało. Cry poddał się pocałunkowi, nieco zluźniając chwyt na swojej kostce i natychmiast reagując sykiem na ból, który odczuł. Pewds odsunął się od niego momentalnie, nachylając się nad raną. – Zaczniemy od przemycia tego, w porządku? Nie zatrzyma to infekcji, ale przynajmniej nie wdadzą się w to żadne inne zakażenia. Opatrzę ci to i jeśli będziesz w stanie iść, to wyjdziemy przez werandę, co?
- Jasne – Cry skinął głową twierdząco, ale wzrok miał pusty i utkwiony w podłodze. Kompletnie pozbawiony nadziei. – Musimy się stąd szybko zebrać.
Pewdie nie próbował na siłę go rozbawiać ani pocieszać; wiedział, że nie ma to żadnego sensu i byłoby teraz co najmniej nieodpowiednie, a nawet mogłoby spowodować kolejną kłótnię, która szczególnie teraz nie była wskazana. Zamiast podejmować więc rozmowę, ruszył w stronę komody, mając nadzieję na znalezienie w niej jakiejś apteczki. Zanim zdążył jednak otworzyć pierwszą szufladę, jego wzrok przykuł list, leżący na wierzchu mebla. Szwed od razu rozpoznał pismo i charakterystyczny czerwony atrament, którego używała Alice. Zgarnął kartkę do jednej dłoni, w drugą chwycił znalezioną chwilę później apteczkę i ruszył z powrotem do Cry’a. Mężczyzna podniósł gwałtownie głowę, zainteresowany kartką papieru podsuwaną mu przed oczy. Chwycił list w obie ręce i gdy Pewds zajmował się odkażaniem i zawijaniem jego rannej kostki w bandaż, Cry starał się rozczytać słowa, które nieco rozmazywały mu się przed oczami z powodu łez i trzęsących się dłoni. W końcu jednak udało mu się przeczytać jego treść na głos:

VIII: Miłość
Choć początek tej gry trudny, wciąż nic nie jest stracone
Ugryzienia przekleństwo może być odwrócone
Antidotum znalezione w mieście nagrodzi zmagania
Oddalając nieco w czasie moment pożegnania

- Jest antidotum – Pewds westchnął z ulgą, na chwilę odwracając wzrok od rany i spoglądając na Cry’a z uśmiechem. – To da się jeszcze uratować.
- Nie jestem pewien – odparł Amerykanin i chociaż odpowiedział uśmiechem, to był to raczej uśmiech smutny, bez nadziei. – Ostatni wers brzmi… Jakby to antidotum pozwalało mi przeżyć tylko trochę dłużej, zanim umrę. Co oznacza, że tak czy siak się kiedyś zmienię.
- Gdyby tak było, nie nazywałoby się to antidotum – zaprzeczył Pewdie, ale niezbyt przyjemna możliwość zagnieździła się już w jego umyśle. – Rozumiem, że nie chcesz pokładać w tym zbytniej nadziei, ale poważnie mówię, nie poddawaj się jeszcze. Chociaż je znajdźmy, okay? Jeśli nie zadziała to wtedy będziemy się martwić.
- Okay – Cry nie miał ochoty się dalej wykłócać. Nie do końca docierało do niego jeszcze, w jak fatalnej pozycji się znajdował; od czasu do czasu zerkał na ślad ugryzienia, jakby chciał się upewnić, że to naprawdę się zdarzyło. Jego myśli galopowały w szaleńczym tempie, mówiąc mu coś o śmierci, o cierpieniu, o utracie człowieczeństwa i o żałobie. W końcu nie wytrzymał i zaczął płakać, na początku bezdźwięcznie, samymi łzami płynącymi po policzkach, potem nieco głośniej, w urywanych oddechach i cichych jękach szlochu. Pewds szybko dokończył pracować przy opatrunku i podczołgał się na kolanach bliżej Cry’a, by delikatnie, lecz stanowczo przyciągnąć go do siebie i objąć ramionami. Mężczyzna przestał się powstrzymywać i schował twarz w piersi Pewdie’go, płacząc już całkiem głośno, prawie krzycząc. Szwed nie komentował niczego, nie próbował go uciszać czy mówić, że wszystko będzie dobrze, gdy sam nie miał stu procentowej pewności, że tak będzie. Gładził go tylko po głowie, od czasu do czasu całując w czoło lub we włosy i powoli kołysząc się w przód i w tył, próbując uspokoić go w ten sposób. Po chwili Cry zaczął dławić się własnym szlochem i Pewds zmuszony był odsunąć się trochę i zacząć mówić do przyjaciela spokojnym tonem, mając nadzieję, że to pomoże mu nieco opanować nieco rozpacz i powtrzyma go przed wymiotowaniem. O dziwo, zadziałało trochę i płacz nie był już tak gwałtowny, że Pewds musiał się martwić. Brunet wrócił z powrotem do przytulania się, mocno uczepiony ramion ukochanego i próbował wyrównać oddech.
- Nie chcę umierać – wyznał łamiącym się głosem, zacieśniając chwyt na materiale koszulki Pewdie’go.
- Wiem, Cry, wiem. Dlatego zrobimy wszystko, żeby do tego nie dopuścić, w porządku? Będę starał się ze wszystkich sił, ale musisz ze mną współpracować, jeśli mamy to zrobić, okay? Obiecuję ci, że cię nie zostawię, więc proszę cię, walcz i staraj się nie zostawić mnie. Nie dam sobie rady bez ciebie, przecież wiesz – odparł Pewds, jeszcze raz całując go w głowę i przytulając go mocniej. – Zawsze z tobą, pamiętasz?
W odpowiedzi usłyszał tylko przytłumiony jęk, ale wystarczyło mu to. Spokojnie, bez pośpiechu czekał, aż Amerykanin poczuje się na siłach, by w końcu ruszyć w podróż, chociaż wiedział, że im szybciej się stąd zabiorą, tym lepiej. Pozwolił jednak, żeby Cry jeszcze chwilę popłakał, póki nie uspokoił się w końcu całkowicie. Kiedy już jego oddech był w miarę równy, a on sam przestał trząść się tak bardzo, Pewdie odsunął się od niego nieznacznie, tak, by mógł spojrzeć na jego twarz. Policzki wciąż miał mokre, a oczy zaczerwienione, ale nie odwracał już wzroku i wysilił się nawet na lekki, słaby uśmiech, który chociaż był tylko niewielkim uniesieniem kącików ust, znaczył naprawdę bardzo wiele. Chwilę potem Cry chwycił Pewdsa za kark i pocałował go nagle, chaotycznie, w desperacji. Blondyn posłusznie odpowiedział na pocałunek, ale nie przejął inicjatywy; dał Cry’owi rozładować jakoś emocjonalne napięcie, przekazać uczucia za pomocą czynu, nie słów. Nie było to romantyczne, nie było to piękne. Było za to gwałtowne, niezaplanowane, pośpieszne, jakby brakowało im czasu, jakby miał być to ostatni ich pocałunek. W końcu brunet odsunął się, tak samo niespodziewanie i westchnął, śmiejąc się nawet cicho i krótko, pod nosem.
- Musimy iść, jeśli mamy zdążyć – stwierdził Cry, odwracając wzrok niezręcznie. Rumienił się lekko, chociaż Pewds zdał sobie sprawę, że to mogła wcale nie być jego zasługa. Szybko otrząsnął się jednak z tej myśli i uklęknął na jedno kolano, gotowy do wstania z podłogi.
- Już okay? Mogę cię zostawić samego? – upewnił się jeszcze raz. – Postaram się ogarnąć jak najszybciej, ale chcę wiedzieć, czy dasz sobie radę.
- Pewds, proszę cię, przecież nic sobie nie zrobię. Ustaliliśmy to chyba.
- Nie mówię o tym. Mam na myśli, że jeśli potrzebujesz, żebym został z tobą jeszcze chwilę, to powiedz, mogę posiedzieć trochę – Pewdie udał, że pomysł tego, że Cry mógłby odebrać sobie życie przez jego nieobecność w ogóle nie przeszedł mu przez myśl.
- Dam sobie radę. Rzuć mi tylko ubrania, to też się ogarnę – gracz obdarzył go uśmiechem, trochę zmęczonym, ale szczerym. – Będziemy mogli szybciej wyjść.
Pewds skinął głową, odpowiadając uśmiechem i ruszył do szafy, wyciągając stamtąd dwa zestawy ubrań. Jeden z nich zaniósł brunetowi, drugi wziął ze sobą do łazienki. Samo przebranie nie stanowiło dla niego żadnego kłopotu – szybko wciągnął na siebie spodnie, wymienił koszulkę z piżamy na nowy t-shirt, włożył jakieś skarpety. Dopiero gdy spojrzał na siebie w lustrze napotkał problem. Jego twarz nie zmieniła się jakoś drastycznie; oczy miał zaczerwienione, ale tylko trochę, od płaczu. Dolna warga skażona była cienką, czerwoną linią po lewej stronie: musiał sobie ją przegryźć, nawet nie zauważył. No i włosy miał roztrzepane, po całej nocy snu, ale to nie tak, że normalnie wyglądały inaczej. Pewds jednak nie mógł rozpoznać tego, co widział na tafli lustra. Jakby patrzył się na niego łudząco do niego podobny, ale jednak nieznajomy mężczyzna i w dodatku patrzył się z pogardą i wyrzutem, jakby pytając: Dlaczego do tego dopuściłeś? Jak mogłeś tego nie dopilnować? Dlaczego w ogóle zaproponowałeś tak ryzykowny plan, by zostać dzień dłużej? Jesteś skończonym idiotą, Felix, i teraz będzie to miało śmiertelne skutki. To twoja wina.
Pewdie wziął głęboki oddech, czując, jak zaczyna się trząść. Spuścił wzrok, spoglądając na swoje drżące dłonie. Spieprzył sprawę. Było tyle rzeczy, które mógł zrobić, by temu zapobiec, tyle możliwości. Mógł upewnić się, że pozostałe w domu ciała na pewno są martwe; zmarnowałby trochę nabojów, ale nikomu nie stałaby się krzywda. Mógł upewnić się, że budzik jest ustawiony na dobrą godzinę. Albo najlepiej, mógł po prostu przekonać Cry’a, że powinni wstać, ubrać się i wyjść dzień wcześniej. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy i teraz jego najlepszy przyjaciel, którego znał od dobrych kilku lat i którego, jak się okazało, kochał mocniej niż kogokolwiek innego siedzi z opatrzoną zakrwawionym bandażem nogą i czeka, aż zmieni się w głodnego ludzkiego mięsa chodzącego trupa. Siedzi i jakby tego było mało, obwinia się jeszcze za całe zdarzenie. Pewds chyba wolałby, żeby to na niego spadła cała wina, ale był mądrzejszy i wiedział, że bawienie się w „to moja wina, nie, to moja wina” nie ma najmniejszego sensu – obaj byli zbyt uparci, by zgodzić się z jedną wersją wydarzeń. Zresztą, nie mieli na to czasu. Tak jak on nie miał czasu na użalanie się nad sobą. Przemył więc twarz lodowatą wodą, odgarnął włosy z czoła, osuszył się ręcznikiem i opuścił łazienkę, posyłając jedno, zdecydowane spojrzenie w stronę swojego wrogiego sobowtóra w lustrze.
Gdy tylko wrócił do głównego pomieszczenia, dotarło do niego, że zostawianie Cry’a samego na chociażby minutę w stanie, w którym był, było najgorszym pomysłem, jaki mógł mieć. Brunet siedział skulony tam, gdzie Pewds go zostawił, z przebraną już koszulką i spodniami naciągniętymi zaledwie do kolan. Musiał poddać się w połowie ubierania i teraz siedział tylko, trzymając się dalej za kostkę i cicho płacząc, chowając twarz między kolanami. Pewdie powoli podszedł do niego, nie chcąc go bardzo wystraszyć, po czym uklęknął obok, kładąc dłoń na jego ramieniu, by zwrócić na siebie uwagę. Cry podniósł wzrok, pociągając nosem i przetarł policzki wierzchem dłoni, starając się zetrzeć ślady łez.
- Hej, spokojnie, damy sobie radę – powiedział, uśmiechając się słabo. Miał nadzieję, że nie widać po nim jego małego załamania sprzed chwili. – Pomóc ci z ubieraniem się?
- Jeśli… Mógłbyś pomóc mi wstać… - wymamrotał Amerykanin w odpowiedzi, spoglądając gdzieś w bok. Pewds nie skomentował jego zachowania, tylko podniósł się na nogi i podał mu dłoń, po chwili podciągając go do góry i chwytając za ramiona, by mógł stać stabilnie. Cry schylił się trochę, wciągając spodnie na tyłek i zapinając je. Gestem dłoni dał znać, że blondyn ma go puścić i spróbował przejść parę kroków bez jego asysty. Trochę utykał i syczał z bólu, ale nie potrzebował się niczego trzymać, więc nie było wcale tak źle. Posunął się nawet do tego, by przejść pod ścianę i chwycić swój plecak, po czym odwrócić się do Pewdie’go z uśmiechem.
- Dam radę iść, jest dobrze – powiedział, jeszcze raz ocierając twarz dłońmi i biorąc parę głębokich oddechów, by nieco go uregulować. – Możemy… Możemy się stąd zbierać.
- Jesteś pewien? Przy drzwiach się trochę uspokoiło, nie jesteśmy pod natarciem, możemy jeszcze chwilę poczekać…
- Na pewno, nie ma czasu do stracenia. Musimy szybko znaleźć to antidotum.
Pewds nie umiał powstrzymać uśmiechu, gdy usłyszał te słowa. Założył na siebie swój plecak, upewnił się, że broń jest naładowana, po czym zwrócił się w kierunku Cry’a, wyciągając do niego zaciśniętą pięść.
- O, jak dawno tego nie było – uśmiechnął się gracz w odpowiedzi, przybijając żółwika. – Brofist.
- Brofist – odparł Pewdie usatysfakcjonowany, po czym wziął głęboki oddech, posłał przyjacielowi jeszcze jedno zdecydowane spojrzenie i ruszył do drzwi na werandę.

***

Z tyłu, za domem, nie było zbyt wielu zombi: gracze widzieli je po obu stronach domku, jednak były to nieliczne jednostki. Oczywiście, gdy Cry zerknął przez lornetkę, okazało się, że im bliżej miasta, tym więcej się ich tam znajduje. Przejście do miasta prosto, przez łąkę, było najgłupszą możliwą opcją – byliby na widoku i chociaż przy pojedynczym trupie nie byłoby problemu, tak w wypadku otoczenia przez hordę, zginęliby na miejscu. Mogliby przebiegać od jednego domku do drugiego, ale nie daj Boże utknęliby osaczeni w jednym z nich i tak samo, byłoby po nich. Jedyną słuszną drogą, jaką mogli w tej sytuacji obrać, była ścieżka prowadząca przez las, na około, a potem przez pola pszenicy. W lesie zawsze można było próbować wejść na drzewo i uratować się w ten sposób, było też tam wystarczająco dużo krzaków by móc się ukryć przynajmniej na chwilę i była mniejsza szansa niż na otwartej przestrzeni, że coś by ich mogło okrążyć i zaatakować ze wszystkich stron. Pszenica zaś była na tyle wysoka i tak gęsto posiana, że na wpół zgięci mogliby przejść prawie niezauważeni. Co prawda, zostałoby im potem trochę do przebiegnięcia przez łąkę, ale i tak byłby to mniejszy odcinek, niż droga prosto. Jak tylko uda im się dobiec do budynków, będzie już w miarę bezpiecznie, przynajmniej, jeśli chodzi o możliwość bycia otoczonym przez hordę. Potem tylko dowiedzieć się, gdzie znajduje się antidotum… To był największy problem. Cała ta droga, cały ten plan jak dostać się do miasta w najbezpieczniejszy sposób to nic, żadna zagwozdka. Znaleźć tą jedną, tak niewielką a tak ważną rzecz… To było wyzwanie.
- Mam nadzieję, że będzie to bardzo wyraźnie oznaczone – stwierdził Pewds, czekając aż zombi odejdą na tyle daleko, by można było niepostrzeżenie przemknąć się wzdłuż brzegu i zanurzyć się w ciemnym lesie. – Albo w tak oczywistym miejscu i formie, że nie będzie mowy o przegapieniu go.
- Też mam taką nadzieję – westchnął Cry, zawieszając sobie lornetkę na szyi i rozglądając się dookoła, upewniając się, że nic ich nie widzi i nic do nich nie idzie. – Czysto jest, czyściej nie będzie. Lepiej teraz niż jak zejdą się tu te, co wcześniej dobijały nam się do drzwi.
Pewdie skinął głową, zgadzając się z nim, po czym podparł się rękami o balustradę i przeskoczył na drugą stronę, lądując na ziemi. Sprawdził, czy jego lądowanie nie narobiło zbyt dużo hałasu i nie ściągnęło żadnych żywych trupów, a gdy miał już pewność, że nikt nie zwrócił na niego uwagi, kiwnął dłonią na drugiego gracza, że też może schodzić. Cry także zeskoczył więc z poręczy i, przechwycony w locie przez Pewdsa by nie uszkodzić sobie bardziej kostki, także miękko stanął na ziemi. Od razu ruszyli w drogę, starając się nie robić hałasu i nie rzucać się w oczy; szli dość powoli, wiedząc, że gwałtowny ruch na pewno zwróciłby uwagę zombi. Poruszali się wzdłuż brzegu morza, po plaży, niemalże podmywani przez fale. Chcieli mieć pewność, że w wypadku bycia zauważonym, wciąż będą mieli gdzie uciec – ryzykując mokre ubrania lepiące się do ciał, mogliby wejść głębiej w wodę i mieć nadzieję, że zombi umieją tylko chodzić, ale niekoniecznie pływać. Starali się poruszać szybko, by móc zaraz wejść między drzewa i nie być tak bardzo na widoku, ale niestety mała kontuzja Cry’a trochę im to utrudniała. Mężczyzna starał się iść szybkim krokiem, ale zapadający mu się pod stopami piasek nie był żadną pomocą i non stop noga utykała mu w brązowej mazi, sprawiając, że musiał ją stamtąd wygrzebywać, sprawiając sobie jeszcze większy ból. Pewdie oczywiście też trochę się zatapiał, ale nie było to dla niego bolesne, co najwyżej męczące i spowalniające. Cry natomiast starał się ze wszystkich sił nie zabrudzić sobie bandaża, zawiązanego tuż powyżej kostki, a wyszarpywanie stopy z piasku nie było zbyt dobrym pomysłem, gdyż za każdym razem jego rana zgłaszała protest ostrym, przeszywającym bólem.
- Dajesz radę? – spytał w końcu Pewds, zauważając, że drugi gracz zostaje coraz bardziej w tyle. – Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Nie, dam sobie radę – odpowiedział Cry, udając, że wcale nie skrzywił się przed chwilą, tylko uśmiechnął. – Nie martw się mną, to tylko ta przeklęta noga trochę mnie stopuje, ale nadążam, spokojnie.
- Jasne, właśnie widzę jak nadążasz – odparł Pewds, po czym wrócił się do niego i chwycił go pod ramię. – Może tak ci będzie łatwiej.
- Dzięki – mruknął brunet po chwili, gdy okazało się, że rzeczywiście tak jest mu wygodniej. Wspierając się na ramionach przyjaciela, nie musiał stawiać rannej stopy z takim samym naciskiem na ziemię jak wcześniej. – Boli jak cholera.
- Pewnie trochę minie, zanim przestanie – odparł Pewdie, posyłając mu zmartwione spojrzenie. – Jeśli znajdziemy coś przeciwbólowego po drodze, to szybciej, jeśli nie, to niestety dopiero po antidotum.
- Spoko, tak długo jak jestem w stanie iść nie jest tragicznie. Jak przestanę chodzić, będziemy mieli problem.
- No to oby się tak nie stało, bo już raz cię niosłem i jesteś ciężki jak cholera.
- Uznam to jako uwagę, że jestem gruby i przestanę się do ciebie odzywać.
W końcu przeszli wzdłuż brzegu i powoli zbliżali się do rosnącego zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej lasu. Nie był on przesadnie gęstym lasem, ale i tak był znacznie lepszy od całkowicie otwartej przestrzeni, na której najłatwiej można było zostać otoczonym i zaatakowanym. Tu przynajmniej mieli ochronę w postaci drzew. Był też o tyle lepszy, że rozłożyste korony dawały nieco cienia, który po wędrówce w słońcu przynosił chłód i ulgę. Pewdie wziął głęboki wdech, czując przyjemny zapach iglaków. Cry natomiast oparł się o drzewo i stał tak przez chwilę, odciążając kostkę i odpoczywając po męczącej drodze. Nie sądził, że noga będzie boleć aż tak bardzo, ale starał się nie poddawać i iść mimo rozdzierającego mu całą kończynę bólu. Miał jednak nadzieję, że znajdą jeszcze jakieś użyteczne leki nim ostatecznie dostaną się do antidotum, bo jeśli nie, ta droga może się jeszcze bardzo wydłużyć.
Z przemyśleń wyrwał go Pewds, który trącił go łokciem. Cry otworzył oczy, trochę nieprzytomny i zauważył, że mężczyzna wyciąga do niego dłoń z pokaźną górą poziomek i jagód. Z wdzięcznością przyjął od niego owoce, w dłoniach czyszcząc każde z nich, by potem rozkoszować się słodkim smakiem.
- Przypomniałem sobie, że nic nie zjedliśmy – Pewdie wzruszył ramionami, klękając znowu przy krzaczku i zbierając więcej poziomek. – To niewiele, może nie starczyć na długo, ale pomyślałem, że lepiej zjeść cokolwiek niż iść kompletnie głodnymi, nie?
- Jasne – Cry odpowiedział uśmiechem i, wspomagając się ręką, przysiadł obok niego, zbierając jedzenie dla siebie. Rzeczywiście, cała ta panika tego poranka sprawiła, że obaj zapomnieli zupełnie o tym, by coś zjeść na śniadanie, albo chociaż spakować coś do plecaków, na drogę. Teoretycznie mogliby się wrócić po prowiant do domku, ale po pierwsze musieliby znów iść drogą, którą co dopiero przebyli, a po drugie, jedyne możliwe wejście było od przodu, a nie mieli pewności, że nie zwrócą na siebie uwagi zombie i nie skończą zamknięci w domu z zombiakami. To, oczywiście, wszystko przy założeniu, że w ogóle udałoby im się do tego domku wejść – bo drzwi wciąż były zabarykadowane łóżkiem i kilkoma szafami. Opcja powrotu po jedzenie odpadała więc od razu, więc jedyne, co im zostało to podjadać leśne owoce znalezione po drodze i modlić się, że znajdą gdzieś pakiet dużych ilości prowiantu z toną leków przeciwbólowych.
Decydując się nie marnować więcej czasu, gracze powoli ruszyli między drzewami, nie zagłębiając się za bardzo w las, by nie stracić orientacji w terenie i cały czas kierować się w stronę pola pszenicy. W lesie było bardzo cicho, aż niepokojąco cicho. Nie było słychać nawet ptaków czy chociażby szumu drzew, którego można się było w takim miejscu spodziewać. Jedyny dźwięk, jaki dobiegał ich uszu, to szelest i trzask gałązek czy roślinek, które trafiali pod ich stopy, gdy przemierzali kolejne metry. Plusów tego było wiele – jeśli niczego nie słyszeli, to oznaczało to, że ich słuch był bardziej wyczulony na dźwięk, więc szybciej zareagują na zagrożenie, a poza tym nie słyszenie niczego oznaczało także nie słyszenie pomruków zombi, co oznaczało, że ich nie było i że byli bezpieczni, przynajmniej teraz. Pozwoliło im to odetchnąć z ulgą, ale tylko trochę, bowiem minusy były takie, że ta przejmująca cisza powodowała u nich niepokój związany z nienaturalnością całej tej sytuacji. Cry, chociaż nie wspierał się już na ramieniu Pewdsa i szedł samodzielnie, sięgnął jego dłoni, by dodać jemu i sobie nieco otuchy. Pewdie ścisnął ją lekko, posyłając przyjacielowi uśmiech i kontynuował podróż, nie komentując tego nagłego gestu. Szli w milczeniu, bo nie chcieli zwracać na siebie uwagi zbyt głośnym rozmawianiem. Byli teraz bardziej ostrożni. Tak naprawdę jednak każdy z nich miał tysiące pytań do zadania i milion rzeczy do powiedzenia. Cry już zaczął przygotowywać mowę pożegnalną – wydawało mu się, że nie ma nic do powiedzenia, ale gdy chwilę się nad tym zastanowił, mógłby dosłownie napisać esej o tym, ile w jego życiu znaczyła jego mama i młodszy brat i siostra… Wszyscy przyjaciele, miał im tyle do powiedzenia, za tyle chciał przeprosić, tyle obiecać. Nie miał im jak tego powiedzieć osobiście, ale jeśli Pewds przeżyje, jeśli mu się uda, to mógłby go poprosić, żeby im to przekazał, żeby wiedzieli… Westchnął głęboko. To nie miało sensu. Jeśli umrze, to zostanie na dobre wymazany z historii. Nikt nie będzie go pamiętał, jego słowa trafią do kobiety, która miała tylko dwójkę dzieci: syna, który miał tylko siostrę i córkę, która miała brata, owszem, ale tylko jednego. Ludzie, z którymi Cry spędzał swój wolny czas na rozmowach i zabawie wzruszą ramionami, gdy usłyszą, że jakiś nieznajomy mężczyzna mówi im, że wiele dla niego znaczą i że chciałby ich jeszcze raz zobaczyć. Sam Pewdie może obudzić się z resztkami słów gdzieś w pamięci, nie wiedząc skąd się tam wzięły i kim jest ten tajemniczy głos, który każe mu je przekazać grupie nieznanych mu osób, po czym zignorować to i wrócić do spania.
Pewds. Jemu chciał chyba powiedzieć najwięcej. Wszystko co mógł. Rzeczy o swoim życiu, których nie miał okazji lub odwagi mu powiedzieć. Filmy i książki, które kochał, chciał o nich opowiedzieć, chciał powiedzieć Pewdiemu, że ma je sprawdzić i chociaż miałby się wynudzić na śmierć, to ma je przecierpieć i zrozumieć, co takiego Cry w nich uwielbiał. Opowiedzieć mu też historię pewnego mężczyzny, którego Cry początkowo zignorował, by po czterech miesiącach w końcu się do niego odezwać i tym samym popełnić największy błąd lub może podjąć najlepszą decyzję swojego życia. Chciał mu powiedzieć o ich pierwszych, niezręcznych rozmowach, które natychmiast zmieniły się w wielogodzinne, nieprzerwane pogawędki o wszystkim i o niczym i o momencie, gdy dotarło do niego, że jest w tym mężczyźnie zakochany. Chciał go przeprowadzić przez każdy moment smutku, radości i wściekłości czy strachu, spowodowany tym nieszczęśliwym zakochaniem. To wszystko chciał mu powiedzieć, żeby Pewdie mógł zrozumieć, jak wiele tak naprawdę dla niego znaczył. Chociaż wiedział, że pewnie Szwed i tak o tym zapomni, że i tak tego nie pojmie, chciał po prostu, żeby chociaż wiedział. I Pewds mógł liczyć na zbawienie, na cudotwórcze działanie antidotum, na wyjście z tej sytuacji, ale Cry już powoli zaczął akceptować śmierć. Nie robił sobie nadziei, że się na nią przygotuje, bo wiedział, że śmierć zawsze przychodzi za wcześnie. Miał jednak poczucie pogodzenia się z marnym końcem i chociaż to dawało mu spokój.
Blondyn natomiast przez połowę drogi głównie się obwiniał. Nieprzyjemny ścisk w żołądku nie łagodniał wcale, a wydawał się nawet być coraz gorszym. Zaschło mu w ustach. Nie płakał; nawet się nie krzywił. Nie mógł, w końcu przynajmniej jeden z nich musiał być teraz silny, a Pewdie na pewno nie chciał zwalać tej odpowiedzialności na Cry’a, który, koniec końców, był w stanie tragicznym i przez ból w nodze i przez konsekwencje tego, co się jego nodze stało. Uśmiechał się więc, kiedy ukochany na niego patrzył, a gdy tylko odwracał wzrok, Pewds wracał znów do smutnego wyrazu twarzy. W jego głowie wciąż powtarzały się słowa nienawiści pod jego własnym adresem, które jadowitym tonem przypominały mu przykrą prawdę – to twoja wina. Zawalił na całej linii i chociaż okazało się, że może to jeszcze naprawić dzięki antidotum, nie przynosiło mu to żadnej ulgi. Nie trzeba byłoby w ogóle szukać jakiegokolwiek leku, gdyby tylko był nieco bardziej ogarnięty, spostrzegawczy, ostrożny. Wiedział, że mógł temu zapobiec, ale nie zrobił tego i teraz użerał się z własnym poczuciem winy, łagodząc je poprzez pomaganie Cry’owi w każdy możliwy sposób. Wiedział, że jeśli nie znajdzie antidotum lub okaże się ono jednym wielkim kłamstwem, może nie dać sobie rady. Nie zgadzał się na odebranie przyjacielowi życia, a nie chciał też, żeby zmienił się w potwora do zabicia przez kolejnych graczy. Opcje pozostawały mu w tym wypadku dwie: honorowo zabić siebie i Cry’a lub zostawić go na pastwę losu, ale zostać wraz z nim i wraz z nim skończyć życie jako zombie, włóczące się po tym świecie snów aż ktoś nie ulży im w cierpieniu. Nie widział innej opcji. Jeśli Cry miał zginąć, to mógłby chociaż wziąć za to odpowiedzialność. Był pewien, że brunet nie poprze jego decyzji, ale było już za późno. Decyzja została podjęta. Pytanie pozostawało tylko, jak go o tym poinformować.
Dotarli do drogi, którą parę dni wcześniej przejechali w podróży do safe pointu. Wydawała się być pusta, ale mężczyźni i tak zaczekali chwilę, by upewnić się, że nic ich nie przejedzie. Gdy już byli pewni, ruszyli prędko przez dwupasmową ulicę, nie ryzykując wpadnięcia pod nagle przejeżdżający samochód. Nie mieli się czego obawiać, ponieważ nie przejeżdżało tamtędy nic i wyglądało na to, że nie ma zamiaru przejeżdżać. Z jednej strony było to pocieszające, bo o wiele trudniej byłoby im przejść gdyby ulica była ruchliwa, z drugiej strony dość niepokojące – najwidoczniej nie było do czego jechać, skoro nikt nie wybierał się w stronę miasta, a w mieście… Prawdopodobnie nie było już nikogo, kto chciałby stamtąd wyjechać.
- Nie sądzisz, że byłoby nieco więcej samochodów na głównej drodze do miasta, gdyby rzeczywiście było tam antidotum? – spytał Cry, spoglądając na jezdnię. – Każdy normalny człowiek by się na nie rzucił.
- Może nie ma nikogo żyjącego, który chciałby po nie iść? – odparł Pewdie pytaniem. – Może droga jest nieprzejezdna lub brakuje paliwa w samochodach? Na pewno jest jakieś racjonalne wyjaśnienie dla tego zjawiska – zerknął na drogę, patrząc jak ciągnie się aż do obrzeży miasta w oddali. – Może pójdziemy za nią, co? Nie zgubimy się, a prowadzi wprost do celu.
- Głupi pomysł – stwierdził Cry niemalże od razu, chwytając przyjaciela za ramię i kierując go z powrotem do lasu. – Otwarta przestrzeń, na drodze na pewno stoi mnóstwo samochodów, przynajmniej bliżej miasta, a to oznacza jedno: jeśli nic nas nie zaatakuje tutaj, na widoku, to we wrakach i między nimi na pewno znajdzie się kilka trupów. Nie ryzykowałbym.
Pewds tylko skinął głową, w milczeniu, po czym ruszył przed siebie. Wrócili do chrzęstu ściółki pod stopami i nienaturalnej ciszy ptaków i drzew. Dopiero gdy zbliżali się już do pola pszenicy, usłyszeli jakieś dźwięki, które niestety też nie były naturalne. Na początku były to tylko jakieś szmery nieznanego pochodzenia, następnie głuche warknięcia. Cry zatrzymał się, dając znak Pewdiemu, że ma stać na czatach i uklęknął, zdejmując jednocześnie plecak. Chwilę w nim grzebał nim wyciągnął z niego łom i kij do baseballu. Podał kij blondynowi, a sam zamknął plecak i zarzucił go na ramię, po czym chwycił oburącz za swoją broń. Znów zaczęli iść przed siebie, mając nadzieję, że nie zostaną zauważeni przez wydających te dźwięki umarlaków. Gdy jednak dotarli do skraju lasu i ujrzeli już pierwsze kłosy pszenicy majaczące im gdzieś zza drzew, okazało się, że właśnie w tym miejscu snuje się parę żywych trupów. Pewds wskazał Cry’owi pole i machnął ręką, na znak, że ma tam iść, gdy on zostanie by odwrócić uwagę zombi od niego. Amerykanin spojrzał się na niego niepewnie, ale w oczach Pewdiego było tyle determinacji, że bez słowa zgodził się, kiwając mu głową na potwierdzenie i, z jeszcze jednym pytającym spojrzeniem, w końcu zostawił go i powoli ruszył w stronę pola, starając się nie narobić hałasu i nie zwrócić na siebie uwagi. Pewds natomiast rozejrzał się po najbliższym otoczeniu, szukając czegoś, co mogłoby na chwilę odwrócić uwagę przeciwników. W końcu znalazł jakiś niewielki kamień i wstrzymując oddech rzucił nim o drzewo. Uderzenie zabrzmiało słabym puknięciem, ale zainteresowało to dwóch z trzech potworów, więc nie było najgorzej. Gracz zdecydował się zaryzykować i wycofał się trochę, chcąc być jak najbliżej wyjścia z lasu, po czym zaczął wolno iść przed siebie. Widział Cry’a, wcale nie tak daleko od siebie, który też kierował się w stronę pola. Niestety, mężczyźni zapomnieli, że poza całkiem dobrym słuchem, zombi bardzo dobrze czują też zapach świeżego mięsa ludzkiego. Przynajmniej tak Pewdie wytłumaczył sobie powód nagłego, niespodziewanego zwrócenia się przegniłej głowy trupa stojącego najbliżej nich i nieco już głośniejszy ryk, który z siebie wydał, ruszając powoli w ich stronę. Po chwili dołączyły do niego te zombi, które Pewds wcześniej zainteresował dźwiękiem kamienia uderzającego o drzewo, oraz kilka innych, których gracze wcześniej nie zauważyli. Cry spojrzał na nich spanikowany, a potem przeniósł swój wzrok na ukochanego.
- Ruszaj, zajmę się tym – rzucił do niego Pewdie, po czym wstrzymał oddech i w dwóch krokach znalazł się bliżej pierwszego zombiaka, robiąc porządny zamach i rozwalając mu głowę. Obrzydliwa breja, która opryskała mu ubrania niemalże doprowadziła go do wymiotów, ale powstrzymał odruch i zaczął szybko się wycofywać, mając nadzieję, że zdąży ich zgubić w polu zanim go dopadną. Od czasu do czasu odwracał się, gdy warknięcia stawały się zbyt głośne i zbyt bliskie i likwidował kolejne stwory. Zombi, paradoksalnie, nie malało; najpewniej zostały przywołane hałasem wywołanym przez swoich towarzyszy. Pewds odszukał wzrokiem swojego towarzysza: Cry właśnie znikał między kłosami, goniony przez dwóch trupów. Pewdie zmobilizował się więc, jeszcze bardziej zwiększając szybkość swojego kroku i niemalże wypadając z lasu, zostawił za sobą jeszcze dwa bezgłowe ciała i po przejściu krótkiego, trawiastego odcinka, w końcu wszedł między kłosa. Mruknięcia zombi trochę przycichły i oddaliły się, ale nie mógł jeszcze odetchnąć z ulgą, pierw musiał znaleźć Cry’a. Okazało się to niezbyt trudne; gdy tylko rozpoczął swoje poszukiwania, usłyszał gdzieś na prawo jego zaskoczony krzyk i głośne warknięcie zombi. Natychmiast ruszył w tamtym kierunku i ruszył z kijem na żywego trupa, który właśnie chciał zaatakować leżącego na ziemi Cry’a. Zwłoki potwora zwaliły się bezwładnie u jego stóp, a Cry odetchnął z ulgą, zamykając oczy i kładąc się ze spokojem na ziemi.
- Nic ci nie jest? – Pewds ukucnął przy nim, robiąc dokładny ogląd jego ciała w poszukiwaniu ran i siniaków. Brunet spojrzał na niego, wciąż oddychając trochę ciężko.
- Udało mi się jednego załatwić, próbowałem uciec przed drugim, ale poszedł tu za mną. Ten ból w nodze trochę pokrzyżował mi plany zwiania przed nim jak najszybciej, przewróciłem się i straciłem łom. Gdyby nie ty, byłoby po mnie – wyciągnął do niego dłoń, a Pewdie pociągnął go, by mógł wstać na nogi. Od razu po tym mocno go przytulił. – Hej, wszystko w porządku. W końcu nic tak nie wzmacnia relacji jak apokalipsa zombi, co?
- Mało zabawne – mruknął w odpowiedzi, całując go w szyję i ściskając mocno w ramionach. – Cholernie się bałem.
- Ja też. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw – odparł Cry i odsunął się trochę. Posłał mu uśmiech. – Ale nic mi nie jest i ty też jesteś cały, więc… chyba możemy powoli iść.
Pewds niechętnie się zgodził, całując go krótko i odsuwając się całkowicie. Chwycił go jednak za rękę, zanim znowu ruszyli przed siebie. Droga wśród pszenicy miała swoje plusy w postaci dobrego skrycia przez możliwym atakiem, ale była niestety długa. Oczywiście, gracze zdawali sobie sprawę z tego, że idąc przez łąkę musieliby poświęcić taki sam czas na dotarcie do miasta i to w warunkach mniej korzystnych i bezpiecznych, jednak nie przeszkadzało im to w narzekaniu na słońce, na gorąco i na długość podróży. Co jakiś czas Pewdie podsadzał Cry’a, by usiadł na barana na jego ramionach i wyjrzał ponad dość wysokie kłosy, by zobaczyć, ile jeszcze im zostało do przejścia. Droga wydawała się jednak nie skracać, a mężczyźni byli coraz bardziej zmęczeni, spoceni i przede wszystkim głodni. Teraz już naprawdę żałowali, że nie wzięli ze sobą chociażby jednej kanapki czy owocu, żeby mieć coś do przekąszenia w czasie drogi. Jedyne co im zostało, to dwie butelki wody, ale przy takiej pogodzie i woda powoli zaczynała im się kończyć, chociaż starali się ją sobie racjonować, zamiast wypijać od razu pół butelki za jednym razem. W końcu jednak dotarli do końca pola, nagle wychodząc na rozległą łąkę. Było na niej kilka domków, na początku małych, jednopiętrowych, drewnianych lub ceglanych, pomalowanych białą farbą, a im bliżej miasta, tym większych, nieco bardziej nowoczesnych, zmieniających się powoli w kamienice, sześciopiętrowe bloki i w końcu wieżowce, nowoczesne budowle centrum miasta. Zanim tam dotarli, musieli jednak przejść między tymi niewielkimi domami na obrzeżach. W pobliżu nie było widać żadnych zombi, ale to chyba było tylko bardziej niepokojące. Gracze ruszyli powoli w stronę domów, widząc już znajdujące się przy nich ogrody czy niewielkie stodoły dla zwierząt czy jedzenia. Kusiło ich, żeby wejść i przeszukać te mieszkania za jedzeniem, zajrzeć do spiżarni, obejrzeć wnętrze stodoły, ale obaj wiedzieli, że skoro nie było zagrożenia na zewnątrz, to na pewno kryło się ono właśnie w domach i oborach dla zwierząt. Sady wydawały się jednak być bezpieczne, więc gdy Cry wskazał jakąś samotną jabłoń obok jednego z domów, Pewds tylko uśmiechnął się i natychmiast do niego podbiegł, zbierając z niego ładniejsze, lepiej wyglądające owoce i rzucając je do bruneta, by mógł schować je do plecaka. Cry zerkał nerwowo to na niego, upewniając się, że nie spadnie albo nie rzuci mu jabłkiem w głowę, to na otoczenie, spodziewając się ujrzeć niebezpieczeństwo.
- Coś widzę na horyzoncie – powiedział do Pewdiego, próbując zgadnąć, czy jest to zombi czy żywy człowiek. Druga opcja wcale nie była taka pocieszająca, bo mógł okazać się agresywny i niezbyt przyjaźnie nastawiony, jednak z człowiekiem można było chociaż negocjować. Niestety, ociężałe, chaotyczne ruchy nieznajomej sylwetki na horyzoncie utwierdziły go w przekonaniu, że zbliża się do niego trup, który może za sobą pociągnąć całą hordę. – Pewds, zbierajmy się stąd.
- Już – Szwed nie mógł się powstrzymać od zerwania jeszcze jednego owocu, ale chwilę później już gramolił się z powrotem na ziemię. Chwycił jabłko, wbił się w nie zębami i zgarnął Cry’a ramieniem, kierując się w stronę miasta szybkim krokiem. Cry naprawdę nie chciał go stopować, ale musiał, gdy ból w kostce stał się bardziej dokuczliwy i przypomniał mu, że ma naruszony mięsień.
- Przepraszam – powtórzył po raz kolejny, gdy Pewdie pociągnął go za rękę, a on zaprotestował głośnym syknięciem, gdy poczuł pieczenie w nodze.
- Nie masz za co – słyszał tą samą odpowiedź, chociaż widać było, że blondyn jest kłębkiem nerwów, szczególnie gdy coraz więcej niepokojących postaci wyłaniało się zza domków, idąc za nimi z głuchym jękiem. Jeśli szybko nie znajdą schronienia, mogą utknąć otoczeni przez hordę, a to byłoby najgorsze. – Jesteś pewien, że dasz radę iść?
- Nie będziesz biegł ze mną na plecach, kiedy masz na nich plecak. Na ramiona też mnie nie weźmiesz. Dam sobie radę, boli tylko trochę – skłamał Cry i zaciskając zęby, próbował przyspieszyć kroku i udowodnić, że ból go nie rusza, chociaż miał wrażenie, że jeśli tak dalej pójdzie to mimo krzyków i błagań Pewdiego, w końcu amputuje sobie nogę. Pierwsze kamienice były coraz bliżej i chociaż nie były zbyt pewnym schronieniem, dawały nadzieję na to, że nie zostaną otoczeni. Gracze wiedzieli, że w mieście będzie tylko gorzej: więcej ludzi, więcej trupów, więcej zombi. Hordy na ulicach, snujące się bez celu i wyglądające na niewzruszone czymkolwiek, co się działo dookoła nich, o ile nie było to coś żywego, co próbowało przejść obok. Wtedy zaczynała się krwawa jatka. Nie mieli pojęcia, gdzie jest antidotum, którego szukają, ale niezależnie od tego, wiedzieli jaka jest rzeczywistość i wiedzieli, gdzie za chwilę trafią i co będą musieli przeżyć. W obecnej sytuacji jednak miasto wydawało się najlepszą opcją i mężczyźni niemalże biegli w jego kierunku, czując za sobą grupę wygłodniałych zombi, które z głuchymi warknięciami powoli ich otaczały. Z niesamowitą ulgą przyjęli więc otworzone na parterze jednej z kamienic okno, z którego wystawała twarz jakiegoś mężczyzny, który energicznie machał do nich rękami, by weszli do środka. Podeszli więc bliżej, pod samo okno i Pewds podsadził Cry’a, by nieznajomy mężczyzna mógł go wciągnąć do środka. Sam wyciągnął broń i gdy Cry opierał się o jego ramiona stopami, pozbył się kilku zombi, tych, które podeszły ich najbliżej i przegniłymi dłońmi z pazurami próbowały sięgnąć ich ramion, by zatopić zęby w ich ciałach. Owszem, pistolet narobił trochę huku, ale teraz mógł go używać bez obaw, że przyciągnie więcej zombi – i tak była już tu taka horda, że parę więcej nie mogło już zrobić wielkiej różnicy. Szczególnie, że po chwili Pewds usłyszał krzyk Cry’a, chwycił się jego dłoni i zapierając się nogami o ścianę, wdrapał się przez okno do bezpiecznego, jak miał nadzieję, wnętrza kamienicy.
Okno za nimi natychmiast zostało zamknięte i zastawione szafą – teoretycznie było zbyt wysoko, by wejść przez nie bez pomocy, ale nikt nie chciał ryzykować. Pokój, w którym się znaleźli, był kiedyś czyjąś sypialnią, z dużym łóżkiem, paroma komodami i właśnie tą szafą, która teraz służyła za barykadę. Sądząc po wystroju, należał do osoby starszej, bo urządzony był w meble i dekoracje, które pamiętały czasy przynajmniej pięciu dekad wstecz. Poza tym, świadczyło też o tym parę zdjęć w ramkach, przedstawiających dzieci lub całą rodzinę na wycieczce czy urodzinach czy pięćdziesiątej rocznicy małżeństwa. Właściciel chyba jednak nie był obecny w mieszkaniu, bo w tym pokoju siedziała tylko dwójka dość młodych ludzi, może trochę starszych od Pewdsa i Cry’a. Był to mężczyzna o ciemnych, zielonkawych oczach i ciemnych włosach, ze starannie przyciętą brodą. Chociaż teraz uważnie obserwował swoich gości z pewną dozą niepokoju, w kącikach oczu zaczęły mu się robić delikatne zmarszczki, pewnie od częstego uśmiechania się. Była z nim dziewczyna, blondynka z błękitnymi, dużymi oczami, ładnie umalowana, ale w nieco przybrudzonym t-shircie i spodniach, noszących ślady błota, pyłu i krwi. Uśmiechała się do nich nieśmiało, tak samo nieufna jak jej towarzysz. W końcu mężczyzna z brodą odezwał się:
- Pomogliśmy wam, bo wydawało się, że potrzebujecie pomocy, ale chcemy wam coś wyjaśnić, teraz. Jeśli nie przyszliście z dobrymi zamiarami, nie będę się targował tylko od razu wyrzucę was przez okno.
Spojrzał się na broń trzymaną przez Pewdiego. Gracz zreflektował się natychmiast i położył na ziemi swój pistolet, a po chwili także cały plecak. Cry podążył w jego ślady, zostawiając swoje rzeczy na widoku i uniósł ręce do góry, pokazując, że nie jest szkodliwy.
- Bardzo dziękujemy za pomoc, bez was nie dalibyśmy sobie rady – zaczął od podziękowań, nie chcąc wydać się niewdzięczny. – Zapewniamy, że nie mamy złych intencji. Doceniamy waszą pomoc i chcemy spokojnie pogadać, zanim ruszymy w dalszą drogę.
Nieznajomy przez chwilę rozważał jego słowa. Spojrzał na swoją towarzyszkę, która skinęła do niego głową i natychmiast się rozpromienił, uśmiechając szeroko.
- Witamy w naszych skromnych, choć tymczasowych progach. Jestem Ken, a to moja dziewczyna, Mary – podszedł do nich i uścisnął ich dłonie. – Zgaduję, że też jesteście graczami, hmm? Utknęliście tu tak jak my?
- Tak, dokładnie – Pewds przytaknął, nieco się rozluźniając. Nikt nie miał ochoty na walki i jeszcze mogło coś z tego być. Musiał jednak przyznać, że spotkanie innych graczy było dla niego trochę szokujące, bo nie sądził, że kiedykolwiek na jakichś trafią. – Jedziemy na tym samym wózku. Cieszę się, że tylko jeszcze dwie gry przed nami i wyrwiemy się z tego koszmaru.
- Dwie? – Mary odezwała się po raz pierwszy, odkąd tu byli. Miała przyjemny głos. – To nasza czwarta rozgrywka.
- Och – tylko tyle był z siebie wydać Pewds, zaskoczony, że nie u wszystkich gra wygląda tak samo. – Nasza ósma. To w takim razie… powodzenia.
- Dzięki, na pewno się przyda. Na razie jakoś to wychodzi – odparł Ken, nieporuszony tym wcale. – A ty… Nie jesteś przypadkiem PewDiePie? Wyglądasz trochę jak on…
- Tak, to ja, miło mi poznać – odparł niezręcznym śmiechem. Nie lubił być rozpoznawany. Za plecami usłyszał ciche prychnięcie Cry’a. – Właśnie… To mój – zawahał się na chwilę i spojrzał na ukochanego, szukając jego przyzwolenia, które otrzymał w jednym skinięciu głową. – To mój chłopak, Cry.
Ken zrobił zaskoczoną minę, ale nie powiedział nic na ten temat, tylko kilkukrotnie pokiwał głową, drapiąc się po brodzie. W końcu uśmiechnął się, tak samo szczerze jak wcześniej i wskazał im miejsce na łóżku, by mogli usiąść.
- Wybacz, nie spodziewałem się tego, jakoś zawsze z góry się zakłada, że jak ktoś jest sławny to musi być hetero – mruknął w przeprosinach, ale Pewds nie przejął się jego zachowaniem ani trochę; sytuacja była skomplikowana, a mu nie chciało się teraz tłumaczyć i usprawiedliwiać. – Jak tu trafiliście?
- W czasie snu. Wylądowaliśmy w Slenderze.
- Tak samo, chyba lubi zaczynać od tej gry. Potem co, Amnesia?
- Nie, Bloody Trapland. O Boże, obyśmy nie dostali Amnesii, nienawidzę tej gry.
- Co, Pewds, trauma?
- Zamknij się, Cry.
Rozmawiali trochę, głównie o przebytych grach. Ken i Mary zdawali się nie znać wszystkich gier, które przechodzili Pewds z Cry’em, a gry, które przeszli nowo poznani znajomi były dla Pewdiego i Cry’a totalną nowością lub ledwie zapamiętaną grą, którą przeszli sto lat temu. Wypytywali się nawzajem o Alice: czy z wami rozmawiała? Czy też zostawia liściki? Czy też próbuje was zabić na każdym kroku? Okazało się, że jeśli o nią chodzi, żadnych różnic nie było i była równie podła dla wszystkich pionków w swojej grze. Potem zeszli na tematy prywatne, próbując się lepiej poznać i spędzili chwilę nad zachwycaniem się wyglądem i mechaniką „Shadows”. W końcu jednak Pewds zauważył, że dłonie Cry’a lekko się trzęsą, a na jego czole pojawiły się krople potu. Zaalarmowany tym, delikatnie szturchnął go w ramię i szeptem spytał się go, czy wszystko w porządku.
- Boli bardziej niż wcześniej – odparł tylko brunet, zaciskając zęby. Musiał wyglądać źle nie tylko dla czujnego wzroku Pewdiego, bo po chwili usłyszeli głos Mary, dość zaniepokojony:
- Cry, dobrze się czujesz? Pobladłeś bardzo…
Cry starł pot z czoła i uśmiechnął się słabo, próbując udawać, że nic mu nie jest, ale nie nabrał tym Mary. Dziewczyna spojrzała zamiast tego na Pewdsa.
- Gdy uciekaliśmy z domu przed zombiakami, zranił się w nogę – wytłumaczył, nieco ukrywając prawdę. – Zabandażowałem mu ją, ale nie mieliśmy żadnych leków przeciwbólowych przy sobie, a musieliśmy ruszać w drogę. Chyba mu się pogorszyło.
- Obejrzeć ją? – spytała, ale Pewds zaprzeczył, mówiąc, że niedawno na nią patrzył i tylko opuchła trochę, ale rana była czysta i nie ropiała. Miał nadzieję, że nie zaprzeczył za szybko i nie wzbudził jej podejrzeń.
- Po prostu potrzebuję czegoś na ból, żeby trochę zelżało – mruknął Cry. – I jeśli wiecie, gdzie w tym mieście znajduje się szpital, to też bardzo by nam pomogło.
- Szpital jest w samym centrum, trochę niebezpiecznie tam iść – stwierdził Ken, patrząc się na nich z niepokojem. Zdążyli się już polubić. – Zaraz przejrzymy apteczkę, może znajdzie się coś chociażby na chwilę.
- Dziękuję, naprawdę będę bardzo wdzięczny – Cry uśmiechnął się do Kena i przysunął dłoń bliżej dłoni Pewdsa, by móc ją ścisnąć. – Mimo wszystko, potrzebujemy tego szpitala. Alice kazała nam tam iść, jeśli chcemy skończyć grę.
- Widzę, że chce was wysłać na pewną śmierć – stwierdził brodacz, wzdychając głośno. – Roi się tam od zombi, w końcu to szpital, sporo ludzi tam umarło. Nie da się obejść jakoś jej rozkazu? No chyba, że przez „skończyć grę” miała na myśli śmierć.
- Nie wiem, ale nie mamy za bardzo wyboru – Pewds odezwał się, głosem nieco bardziej podenerwowanym niż by tego chciał. Cry jeszcze się jakoś trzymał, ale nie wiadomo na jak długo; musieli znaleźć antidotum jak najszybciej, a jak na razie szpital wydawał się jedyną słuszną opcją, przynajmniej mieli gdzie zacząć poszukiwania. Nawet jeśli go tam nie będzie, może chociaż będzie można uśmierzyć jakoś ból w nodze, nim ruszą dalej. – Jesteśmy jak marionetki w jej dłoniach, kieruje nami jak chce, a my posłusznie wykonujemy jej rozkazy. Mamy jakieś inne wyjście?
- Nie, jasne, że nie – Ken przeszedł po całym pokoju, nim wrócił do swoich gości. – Wybaczcie, po prostu chciałbym wam jakoś pomóc. Skoro wszyscy w tym siedzimy, to czemu by sobie nie pomagać?
- Jeśli chcesz nam pomóc, wskaż nam drogę do szpitala. Nie prosimy o więcej, a jeśli już, to o to, żebyście się z Mary zabierali stąd jak najszybciej, póki jeszcze żyjecie. Też chcielibyśmy wam pomóc, ale nie za bardzo mamy jak. Potrzebujecie broni? To jedyne, co możemy wam zaproponować.
- Nie wiem, czy to nie za dużo, ale przydałyby się naboje do strzelby. Kończą się nam powoli, a musimy jeszcze dotrzeć jakoś na główną drogę, dorwać samochód i stąd odjechać – wtrąciła się Mary, nim Ken zdążył zaprotestować i podziękować za propozycję. Dziewczyna podeszła do Cry’a i podała mu jakąś plastikową tubkę oraz szklankę wody. – Znalazłam jakiś paracetamol, może trochę ci pomoże.
- Dziękuję – Cry uśmiechnął się z wdzięcznością i za jednym zamachem połknął dwie tabletki, popijając szybko. Pewds także się do niej uśmiechnął, wyciągając ze swojego plecaka spore pudełko z nabojami oraz dwa jabłka, tak w bonusie.
- Cieszę się, że mogłem z tobą robić interesy – powiedział, na co Mary przytaknęła tylko, ale widać było, że była równie zadowolona. – Nie będziemy wam robić więcej kłopotów, też musimy już ruszać. Gdzie mamy się kierować do szpitala?
- Pokażę wam, jak wyjdziemy – zaoferował Ken, szukając jeszcze przez chwilę w swojej torbie i w końcu znajdując jakiś kawałek papieru, który okazał się być mapą. Przedarł ją w jednym miejscu, dając jeden z kawałków Pewdiemu, a samemu biorąc resztę. – Dojdziemy razem do głównej drogi, a potem wskażę wam kierunek i możecie pójść według mapy. Ja i Mary pójdziemy na poszukiwania samochodu. Brzmi okay?
- Jasne, to nawet więcej pomocy, niż oczekiwaliśmy – Pewds uśmiechnął się szeroko, po czym pomógł Cry’owi wstać, gotując się do drogi. Jeszcze raz upewnił się, że jego przyjacielowi nic nie jest, po czym skinął głową na towarzyszy. – Jak będę mógł was znaleźć, gdy już wrócimy do żywych? Jesteś naprawdę spoko gościem, poza tym, czuję, jakbyśmy nie odwdzięczyli się wam wystarczająco dobrze.
- CinnamonToastKen i SuperMaryFace do usług – odparł Ken, stając przy drzwiach i nasłuchując dźwięków z zewnątrz. – Mam nadzieję, że zapamiętasz, bo fajnie byłoby wybić się na twoim kanale.
- Jeśli w ten sposób mogę się odpłacić za twoją dobroć, to możesz być pewien, że dobijesz do pięćdziesięciu milionów w przeciągu roku – odparł Pewdie z rozbawieniem, ale natychmiast spoważniał, widząc, jak brodacz powoli uchyla drzwi z mieszkania i wygląda na zewnątrz. Na szczęście korytarz był pusty i gracze mogli opuścić schronienie bezpiecznie.
Wyjście z budynku było zaraz po lewej – wystarczyło przejść parę kroków korytarzem i zejść po schodkach w dół, by znaleźć się przy drzwiach. Gdy już przy nich stanęli, sytuacja stała się bardziej skomplikowana: trzeba było wyjść poza budynek, przejść niezauważonymi lub chociaż nienaruszonymi do głównej drogi, a potem radzić sobie już na własną rękę. Mary przeładowała broń, Cry mocniej zacisnął dłoń na łomie, a Pewds upewnił się, że w razie skończenia się nabojów w pistolecie będzie mógł łatwo sięgnąć po kij bejsbolowy. Ken znów delikatnie uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. W zasięgu jego wzroku nie było żadnego zagrożenia, ale wyraźnie słychać było jakieś warknięcia i zawodzenie, więc dał znak swoim towarzyszom, że mają się nie ruszać, nim otworzył drzwi szerzej i wyszedł przed nie, by lepiej się rozejrzeć. Wrócił niemalże natychmiast.
- Nie ma nic przed nami i chyba nie ma nic po prawej stronie budynku. Po lewej jest pokaźna horda, wciąż próbują się dobijać do okna naszego mieszkania – zrelacjonował szybko. – Proponuję iść od kamienicy do kamienicy, zanim znajdziemy się nieco bliżej centrum i dopiero wtedy odbić w kierunku głównej drogi. Ktoś ma jakieś obiekcje lub inny pomysł?
Wszyscy pokręcili głowami, zgadzając się na plan Kena. Brodacz skinął głową, po czym opuścił budynek, dając znak, że reszta ma za nim podążać. Gracze wymknęli się z kamienicy i natychmiast przeszli na prawo, by skryć się za budynkiem. Po krótkiej chwili czekania, jak najszybciej mogli, przebiegli do kolejnej kamienicy i obeszli ją, by znów znaleźć ukrycie za jedną ze ścian. Powtórzyli to jeszcze kilkukrotnie, nim nie wyszli z tego osiedla i nie trafili na obszar bardziej zabudowany, z rzędami bloków jeden za drugim. Za przewodnictwem Kena, najwidoczniej najbardziej zorientowanego w terenie, odbili w lewo i przemykając się między blokami w końcu dotarli do głównej ulicy. Kryjąc się znów za jednym z budynków, uważnie obserwowali teren, szukając zagrożeń.
- Znajdźcie najbliższe wejście do kanałów i zejdźcie na dół. Na mapie macie zaznaczoną markerem sieć kanalizacji, najlepiej i najbezpieczniej poruszać się nimi. Pałęta się tam trochę zombi, ale na tyle mało, że nie ma ryzyka osaczenia. Poza tym, łatwo się ich pozbyć, tak na dobrą sprawę wystarczy je wrzucić do wody i powinny się utopić albo gdzieś podryfować. Nieważne, będziecie je mieli z głowy – wytłumaczył Ken półgłosem. – Myślę, że się w tym połapiecie.
- Też mamy taką nadzieję – przytaknął Pewds i uścisnął jego dłoń, pozwalając mu na szybkie przytulenie się i poklepanie po plecach. Podszedł do Mary i przytulił też ją. – Trzymajcie się. Uważajcie na tej ulicy, sporo trupów się pałęta i jest ich pewnie trochę w samochodach. Droga jest pusta, jeśli przejedziecie między tymi wrakami tutaj, to potem już nie ma żadnych trudności.
- Będziemy ostrożni. Wy też się trzymajcie. Cieszę się, że na siebie wpadliśmy.
Cry szybko pożegnał się z ich nowymi przyjaciółmi i już po chwili Mary i Ken przebiegli pochyleni w pół do najbliższego wraku pojazdu. Nie minęło dużo czasu, jak zniknęli wśród samochodów, kontynuując swoją grę. Pewds i Cry natomiast postanowili przejść wzdłuż bloku i dopiero wtedy podejść bliżej ulicy, jednak wciąż szukając czegokolwiek, co zasłoniłoby ich przed ewentualnym atakiem, chociażby z jednej strony. Pewdie rozwinął mapę, kucając pod jedną ze ścian budynku, przy którym akurat stali i znalazł swoje położenie. Najbliższe zejście do kanalizacji niestety znajdowało się na głównej drodze i to na przestrzeni zamkniętej z każdej strony przez różne budowle. Jeśli nic ich nie znajdzie, dotarcie tam nie powinno być zbyt problematyczne. Większy problem był, jeśli zostaną zauważeni.
- Jak tam twoja noga? Leki coś pomogły? – spytał się szybko Cry’a, wsuwając mapkę do tylnej kieszeni spodni i wstając na nogi.
- Ból trochę zelżał, ale mogło być lepiej – przyznał. Wciąż czuł odrętwienie w tym miejscu i wciąż coś szarpało go w kostce, gdy się poruszał, ale przynajmniej w stanie spoczynku nie dokuczała mu tak bardzo jak wcześniej. Być może za jakiś czas przestanie go boleć całkowicie. – Dam radę iść, nie martw się o to. Ile mamy drogi do tego wejścia?
- Jakieś kilkadziesiąt metrów, tak na oko – Pewds próbował przeliczyć szybko skalę w głowie, zastanawiając się, ile centymetrów może być między miejscem, w którym stali, a miejscem do którego mieli dojść. – Myślę, że maksymalnie do dziesięciu minut.
- To dam radę. Okolica jest dość spokojna, może nawet obejdzie się bez żadnych nagłych ataków – Cry wzruszył ramionami, rozglądając się jeszcze raz dookoła. Oczywiście musieli zachować ostrożność, ale nie musieli przesadzać i iść niemalże w kuckach.
- Obyś miał rację – westchnął Pewdie, po czym poprawił swój chwyt na rączce pistoletu. Powoli ruszył przed siebie, ale tylko lekko pochylony, rozglądając się nerwowo dookoła. Wyglądało na to, że przynajmniej na razie są bezpieczni.
Cisza i spokój jaka panowała w tej okolicy była niesamowicie niepokojąca. W porównaniu do hordy, która zaatakowała ich w drodze do miasta, tutaj nie było nikogo i niczego – czasami między dachami samochodów mignęła czyjaś głowa, a w oddali słychać było cichy pomruk, ale żadne z tych stworzeń nie zwracało uwagi na przemykających się obok nich mężczyzn. Spodziewali się, że w mieście będą praktycznie szli w tłumie zombi, ale zapowiadało się na to, że jak na razie nic ich tutaj złego nie spotka. Cała droga przeszła niemalże bezstresowo, z jednym wyjątkiem, gdzie dosłownie metr od nich przeszedł zagubiony między samochodami żywy trup, powłócząc nogami i jęcząc głucho. Nie zauważył ich, ale mężczyźni i tak wstrzymali oddech i z sercem łomocącym w piersi ze strachu uważnie obserwowali jego ruchy, modląc się, by nagle ich nie poczuł lub nie zobaczył. Na szczęście i z tego spotkania wyszli niezauważeni i już po chwili znaleźli się nad metalowym, okrągłym wejściem do ścieków.
- Coś jest mocno nie tak – mruknął Cry, rozglądając się po okolicy. Pewds klęczał obok niego i próbował łomem podważyć wieko, żeby móc wejść do środka. – To jest miasto. W mieście są ludzie, mnóstwo ludzi. To oznacza, że powinno być tu też mnóstwo trupów, nie?
- Chyba, że zjawił się tu ktoś, kto ich wszystkich powybijał – Pewdie wzruszył ramionami. Cry posłał mu ciężkie spojrzenie. – No co? Słuchaj, też nie znam powodu i też uważam, że to dziwne, ale tak długo jak to się dzieje na naszą korzyść, tak długo nie mamy się czym przejmować.
Wrócił do mocowania się z pokrywą, sapiąc głośno. Amerykanin wrócił do oglądania się za niebezpieczeństwami, aż nie usłyszał głośnego dźwięczenia metalowego zaworu i usatysfakcjonowanego okrzyku Pewdiego, które szybko zmieniło się w krzyk zaskoczenia.
Z otworu prowadzącego do kanałów wystawała czyjaś ręka, nieco pobrudzona i o nienaturalnym, zielono-białym zabarwieniu. Ręka machała we wszystkie strony, próbując sięgnąć któregoś z graczy długimi pazurami. Pewds bez chwili zastanowienia nachylił się nad wejściem i odnalazł właściciela ręki, po czym oddał w jego stronę strzał. Nie trafił w głowę, ale potwora odrzuciło do tyłu i spadł z drabinki. Okazało się, że na dole ma jeszcze kilku towarzyszów, więc Pewdie, na tyle na ile widział w słabym świetle padającym przez otwór, każdego z nich zabił, strzelając im w głowę. Kiedy już nie słyszał żadnych głosów dochodzących z dołu, skinął na Cry’a i obaj szybko zeszli po drabince, zamykając za sobą wejście, by nie podążyły za nimi żadne zaalarmowane dźwiękiem strzałów zombi. Gdy tylko znaleźli się na dole. Pewds oddał jeszcze raz po strzale w głowę każdemu z trupów. Już raz się nie upewnił i to był błąd, nie zamierzał go powtarzać. Cry w tym czasie wyciągnął z torby latarkę i poświecił na ściany, orientując się w terenie. Zabrał mapę od blondyna i dokładnie się jej przyjrzał, szukając na niej palcem obecnego położenia.
- Ken zapomniał nam powiedzieć, że jest ich tu mało, ale są głównie przy wejściach – mruknął Pewdie, chowając broń za pasek. Zerknął na mapę, po czym chwycił przyjaciela pod ramię i poprowadził wzdłuż tunelu. Okropnie tu śmierdziało, woda płynąca obok nich była czarna, a pod stopami albo znajdywali śmieci, albo szczury, albo przegnite ciała. Nic więc dziwnego, że Cry po zaledwie kilku minutach tam spędzonych, w końcu nie wytrzymał i zwymiotował wprost do ścieków.
- Hej, stary, wszystko okay? – Pewds natychmiast znalazł się przy nim, kucając obok i głaszcząc go po plecach. Cry w końcu skończył zwracać wnętrzności i wziął głęboki oddech, czując łzy w kącikach oczu. – Wiem, ten zapach jest obrzydliwy. I te szczury…
- Przestań, bo znowu rzygnę – wybełkotał brunet, przyjmując butelkę wody i wlewając sobie jej trochę do ust, żeby chociaż je przepłukać. Obmył też wargi. Nie chciał się przyznawać, że mdliło go już od dłuższego czasu. – Prawie mi przeszło, lepiej się zbierajmy. Mam nadzieję, że nic nas nie usłyszało.
- Nawet jeśli, nie wiem czy w ogóle zauważyłoby nas w tych ciemnościach – Pewdie poklepał go jeszcze po ramieniu, w geście pocieszenia, ale na jego twarzy malowało się zmartwienie. Pomógł mu wstać. – Dalej cię mdli?
- Nie, już mi trochę lepiej – skłamał, uśmiechając się blado. – Zostało nam jeszcze sporo drogi, zbierajmy się.
Pewds ścisnął go za ramię i puścił, ruszając przed siebie. Cry posłusznie szedł obok, ale musiał przyznać, że nie uważał za bardzo na to, co dzieje się dookoła. Pogrążony był w myślach, jak ostatnio często mu się zdarzało. Jego moment słabego samopoczucia sprzed chwili nie był spowodowany śmierdzącym powietrzem, chociaż pewnie to ostatecznie sprawiło, że zwymiotował. Nudności czuł jednak już odkąd siedzieli z Kenem i Mary. Poza bólem w kostce, który rzeczywiście zelżał wraz z przyjętymi lekami, bolała go także głowa i czuł się rozbity, jak w gorączce. Coraz bardziej ciążył mu plecak i momentami miał wrażenie, że nie jest w stanie już dłużej utrzymać łomu. Nie wiedział, ile z tych objawów widział Pewdie, ale coś na pewno musiał zauważyć, przynajmniej wtedy w mieszkaniu, gdy pytał się go, jak się czuję. Cry czuł się coraz gorzej i miał tylko nadzieję, że dotrze do antidotum zanim ta trucizna biegnąca jego żyłami w końcu ogarnie jego ciało, pozbawiając go życia i znów go ożywiając, ale już jako kogoś innego.
Ocknął się ze swoich myśli dość gwałtownie, gdy skręcili łagodnym zakrętem w lewo i snop światła z latarki natrafił na grupę zombi, stojących pod kolejnym zaworem. Rażone światłem potwory od razu ruszyły na nich z sykiem i rykiem, potykając się o porozrzucane na ziemi rzeczy i ślepo idąc w ich kierunku, podążając tylko za światłem. Pewds przestał już reagować przerażeniem, ale i tak poczuł przypływ adrenaliny. Wyciągnął rękę do przodu i posłał serię strzałów w stronę nadciągających żywych trupów, wspomagany przez Cry’a, który w końcu wyciągnął ze swojej torby swój własny pistolet. Nie minęło wiele czasu, aż czwórka atakujących ich stworów poległa na brudną ziemię. Pewdie naładował broń. Kończyły mu się naboje.
- Gdzie jest to wyjście koło szpitala? – spytał Cry, omijając ciała na ziemi i idąc dalej. W dłoniach trzymał mapę i próbował dojrzeć coś w świetle latarki. – Jeszcze dwa, nie?
- Chyba tak – Pewds zajrzał mu przez ramię i wskazał miejsce, gdzie znajdował się ich cel. Powinni dojść tam do pół godziny. – Jeszcze dwa i potem, następne. Dasz radę?
- Przestań ciągle pytać – westchnął Amerykanin, ocierając czoło z potu. – Jasne, że dam.
- To dobrze. Nie zatrzymujmy się, w takim razie.
Do ciemności można było przywyknąć. Nawet zapach przestał być po pewnym czasie tak bardzo dokuczliwy, do stopnia, że przestali go w ogóle czuć. Czasem podskakiwali na dźwięk czegoś trzaskającego im pod stopami czy popiskiwań szczurów, ale ogółem szło im się całkiem spokojnie. Jedyne momenty stresu jakie przeżywali, to gdy natrafiali na jakieś zbłąkane w korytarzach lub czatujące przy otworach wyjściowych zombi. Poza tym, było dosyć spokojnie i gracze tylko martwili się, czy tak spokojnie będzie też w, zapewne, pełnym żywych trupów szpitalu. Im bardziej zbliżali się do swojego celu, tym bardziej ich to stresowało, zostawiając nieprzyjemne uczucie ścisku w żołądku. Gdzieś po drodze Pewds chwycił Cry’a za dłoń, jakby od niechcenia, jakby chciał mu dodać otuchy, ale tak naprawdę sam potrzebował pocieszenia i miał nadzieję, że chociaż taka forma dotyku nieco uspokoi jego rozszalałe serce. Musiał go jednak puścić, gdy dotarli w końcu do ostatniego wyjścia. Nie marnując już więcej nabojów na zaledwie dwóch przeciwników, Pewdie po prostu pozwolił im do siebie podejść, nim załatwił obu dwoma mocnymi uderzeniami w głowę. Już po chwili ich ciała tonęły w mętnej wodzie, a gracze, jeszcze raz upewniając się, że to tu mają wyjść, powoli zaczęli się wdrapywać po drabince.
Pewds uchylił pokrywę i jednym mocnym ruchem zepchnął ją na bok. Wygramolił się na zewnątrz i niemalże natychmiast musiał przymknąć oczy, gdy poraziło go jasne światło dnia. W nozdrza uderzyło go świeże powietrze i przyrzekł sobie w duchu, że w drogę powrotną będzie szedł na powierzchni i już nigdy nie wróci do tych cuchnących kanałów. Pomógł wyjść Cry’owi ze studzienki. Brunet też wydawał się być oślepiony po tak długim czasie spędzonym w ciemnościach ledwie rozpraszanych słabą latarką. Pewdie zaśmiał się pod nosem z jego reakcji, gdy przymrużył gwałtownie oczy i zasłonił się obiema rękami, niczym jakiś wampir, ale już po chwili śmiech zamarł mu w ustach. Hałas wywołany przez odsuwaną pokrywę włazu przywołał do nich pojedyncze zombi, ale gdy Szwed rozejrzał się dookoła, okazało się, że jest ich znacznie więcej, szwędających się w różnych kierunkach. Jeśli jednak zainteresowało się nimi kilka żywych trupów, to pewnie za chwilę reszta pójdzie za nimi i nie będą mieli jak stąd uciec. Pewds natychmiast zgarnął Cry’a, ciągnąc go za rękę, którą trzymał w żelaznym uścisku.
- Kręci mi się w głowie – wymamrotał Cry, ale Pewdie nie miał czasu się teraz tym przejmować. Pociągnął Cry’a raz jeszcze, w końcu obejmując go w pasie i zmuszając, żeby ruszył przed siebie. Szpital był niedaleko; jego stalowa brama z tabliczką z grawerem widoczna była dość dobrze. Ulica, na której teraz znajdowali się gracze, prowadziła prosto do niej, łącząc się z inną ulicą, która biegła wzdłuż murów tego masywnego budynku. Pewds ruszył więc do niej jak najszybciej mógł, nie zważając na protesty Cry’a i jego ciche pojękiwania, gdy niefortunnie stanął na rannej nodze. Nie mieli na to czasu. Jak na razie horda szła za nimi tylko od tyłu, ale jeśli zbiorą się też zombi z równoległych ulic, nie będą mieli jak przed nimi uciec.
Brama zbliżała się do nich coraz bardziej, ale również krzyki i jęki za nimi stawały się coraz głośniejsze. Pewdie próbował się odwrócić i strzelać chociaż do stworów najbliżej niego, ale było to trochę ciężkie, gdy starał się biec i jednocześnie ciągnąć ze sobą Cry’a, który trzymał się za głowę i wyglądał gorzej niż wcześniej. Pewds przyśpieszył kroku. Tylko za bramę, tylko za bramę i będą bezpieczni. Byli tak blisko, że ani śniło mu się teraz rezygnować. Oddał kilka strzałów na oślep, mając nadzieję, że chociaż jeden trafił. Zombi nie właziły im jeszcze na plecy, ale gracz wolał mieć jednak trochę luzu, zamiast poczuć czyjeś pazury rozdzierające mu skórę. Wbiegł na skrzyżowanie ulic i z przerażeniem odkrył, że z obu stron nacierają nowe ilości żywych trupów i że Cry stracił przytomność, nagle zwalając się na jego ramię z całą swoją ciężkością. Wzmocnił swój chwyt, trzymając go pod pachami i praktycznie dociągnął go do wejścia, suwając jego stopami po ziemi. Niezbyt delikatnie szarpnął za bramę, wskoczył do środka i zatrzasnął ją za sobą, z ulgą odkrywając, że na metalowych prętach wisi gruby, stalowy łańcuch z kłódką. W ostatniej chwili zatrzasnął ją, zamykając bramę nieco trwalej i cudem uniknął wyciągniętych w jego kierunku pazurów. Odskoczył do tyłu, przyglądając się dokładniej przerażającym twarzom. Niektóre z nich miały jeszcze włosy i kawałki skóry, niektóre były już całkiem przegnite. W ich pustych oczach nie było nic poza wściekłością, ale nie wiadomo na kogo lub na co. Widać było ich połamane zęby, kiedy krzyczały i warczały. Czasami prześwitywały gdzieś pod warstwą zzieleniałych mięśni i mięsa białe kości. Były tak nieludzkie i ludzkie jednocześnie, że Pewds poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach, gdy zdał sobie sprawę z tego, w co zmienili się ludzie, którzy kiedyś wyglądali, rozumieli i czuli tak jak on. Spojrzał na Cry’a. Nie mógłby znieść tego, gdyby on też stał się takim bezrozumnym potworem, kierującym się tylko głodem. Odwrócił więc swoją uwagę od hordy próbującej się dorwać do jego żywego jeszcze ciała i w milczeniu odszedł na schody prowadzące do głównych drzwi szpitala.

***
Cry ocknął się dopiero po wylaniu na niego całej pozostałej zawartości butelki wody na jego twarz. Obraz rozmazywał mu się przed oczami i zajęło mu trochę, by rozpoznać twarz, która się nad nim pochylała. Pewds uśmiechał się do niego, ale widać było, że jest zmartwiony. Cry zamrugał kilkukrotnie, nim powoli podniósł się z jego kolan i rozejrzał po otoczeniu. Głowa mu pulsowała tępym bólem.
- Gdzie jesteśmy? – wychrypiał. Ostatnie co pamiętał, to ostre światło i hałas. Nie za wiele mu to mówiło.
- Przy szpitalu. Bałem się, że już się nie obudzisz – Pewdie przytulił go, ignorując to, że Cry był cały spocony i koszulka lepiła mu się do ciała. – Jesteśmy tak blisko, musisz jeszcze chwilę wytrzymać, okay?
- Jasne. Jak się tu znaleźliśmy?
- Przytachałem cię tu, pod ramię. Przepraszam, trochę tobą pomiatałem.
- To ja przepraszam, że w ogóle musiałeś. Nie wiem, co się ze mną stało – mruknął Cry, odwracając wzrok. W oczach miał łzy.
- Nieważne już – odparł Pewds. – Jesteśmy u celu. Może na lekach będzie ci się nieco lepiej iść. A może nawet znajdziemy tu antidotum.
Pomógł mu wstać, już tysięczny raz tego dnia. Cry spojrzał na niego niepewnie, po czym przytaknął energicznie i zwrócił się do drzwi, gotowy wejść do środka. Pewdie natychmiast stanął obok niego i razem z nim popchnął ciężkie wrota, wchodząc do środka.
Na całe szczęście, w głównym holu nikogo nie było. Mężczyźni weszli do środka, rozglądając się niespokojnie. Wnętrze było trochę poprzewracane, z wózkami leżącymi w nieładzie przy ścianie i papierami rozwalonymi po podłodze. Panowała tu jednak cisza i spokój i przynajmniej na razie nie roiło się tu od zombiaków. Pewds przeszedł za ladę recepcji, szukając w dokumentach jakiejkolwiek informacji o antidotum lub chociażby o miejscu gabinetu pierwszej pomocy, gdzie mógłby znaleźć coś użytecznego. Cry uklęknął natomiast na ziemi i zajął się przeszukiwaniem rozwalonych na ziemi papierów.
- Jakaś szpitalna apteka jest tu, na parterze, we wschodnim skrzydle – odezwał się Pewdie, machając mapką szpitala ze zaznaczonymi salami. – Wymienimy ci chociaż opatrunek.
- Znalazłem coś ciekawszego – odparł Cry, z trudem podnosząc się z ziemi. W dłoni miał jakiś świstek. – Do doktora Drevisa, pisze coś o przekazaniu serum przeciwko nowemu wirusowi do laboratorium na drugim piętrze. Myślisz, że tego szukamy?
- Nie wiem, ale można sprawdzić, to jedyny trop – Pewds starał się nie pokładać w tym zbyt dużej nadziei, ale i tak poczuł nagły przypływ energii, gdy o tym usłyszał. – Gabinet Drevisa jest na pierwszym piętrze, na zachodnim skrzydle. Laboratorium na szczęście też na zachodnim, ale piętro wyżej i w innym korytarzu. Nie powinno być problemu z dotarciem tam.
- Dobrze, to w takim razie po kolei. Mogę zostać i przeszukać gabinet doktora, a ty poszukasz w laboratorium, okay?
- To niebezpieczne. Jesteś pewien, że dasz sobie radę? Poza tym, jak się dogadamy, kiedy już coś znajdziemy? Nie będziemy do siebie przecież krzyczeć – zaprotestował Pewds. Nie chciał zostawiać Cry’a samego, szczególnie po tym, jak nagle stracił przytomność.
- Moglibyśmy spotkać się w określonym miejscu – Amerykanin wzruszył ramionami, ale gdy zobaczył wzrok swojego chłopaka westchnął ciężko i uniósł ręce do góry. – Okay, w porządku, pójdziemy tam razem.
Przeszli wzdłuż korytarza na zachodnie skrzydło szpitala. O dziwo, był pusty, jeśli nie liczyć walających się łóżek i kilku, nieruchomych na szczęście, ciał. Czasami zza drzwi słychać było jakieś trzaski czy pomruki, ale jeśli coś za tymi drzwiami było, to i tak było tam zamknięte na amen i gracze nie mieli się czego obawiać. Gorzej zrobiło się na piętrze. Schowali się za rogiem i niespokojnie obserwowali włóczących się po korytarzu. Mieli na sobie jeszcze szpitalne kitle lub luźne piżamy. Nie było ich wielu, ale ciężko było przejść obok nich niezauważonymi, a musieli przejść korytarz do połowy, by móc wślizgnąć się do gabinetu.
- Próbujemy laboratorium pierw, zamiast tego? – spytał Pewds szeptem, spoglądając na Cry’a. Brunet pokręcił głową.
- Damy radę. Przebiegniemy, w razie czego mamy kij bejsbolowy, może się uda. Na górze pewnie będzie tak samo, jeśli nie gorzej. Na piętrach jest mnóstwo sal szpitalnych, na parterze były głównie przychodnie, dlatego nie było tam nikogo. Zaryzykujmy.
- Oby było tam to antidotum, bo inaczej mamy problem – Pewdie westchnął. – Staraj się iść powoli i niezdarnie, chyba, że będziesz pewien, że cię zobaczyli, wtedy biegiem. Sala 203. Jeśli zwrócimy sobą uwagę, trzeba będzie zamknąć i zabarykadować drzwi. Jeśli jakimś cudem nas nie zauważą to dobrze, ale przygotuj się na to, że trzeba będzie zużyć dużo amunicji przy wychodzeniu.
Cry skinął tylko głową i, biorąc ostatni głęboki wdech, ruszył przed siebie. Szedł tak, jak mu kazano, próbując naśladować kroki zombi. Posunął się nawet do cichego, gardłowego warczenia i niekontrolowanych ruchów rękami. Serce wyrywało mu się z piersi, ale starał się niczego po sobie nie pokazywać. Przeszedł koło jednego trupa i nie zwrócił on na niego uwagi, potem jak gdyby nigdy nic minął kolejnego. Zaczynał się niepokoić, ale spokojnie podszedł do drzwi o numerze 203, oznaczonych tabliczką z napisem „A.Drevis”, otworzył je i wszedł do środka, zostawiając je lekko uchylone, by mógł wejść za nim Pewds. Z niecierpliwością czekał na zjawienie się blondyna i zamarł, gdy usłyszał syknięcie jednego z zombi i głośne tupanie czyichś butów. Po chwili Pewdie wpadł do gabinetu i zatrzasnął drzwi, natychmiast dosuwając na nie najbliżej stojącą szafę.
- Co się stało? – spytał Cry, oglądając Pewdsa dokładnie. Wyglądało na to, że nic mu nie jest, ale na twarzy był blady z przerażenia.
- Nie wiem, musiałem im się wydać podejrzany – odparł, przecierając twarz i rozglądając się po pomieszczeniu. Gabinet doktora Drevisa wyglądał bardziej jak kolejne laboratorium niż jak klasyczne biuro z biurkiem, krzesłem, komputerem i książkami medycznymi na regałach. W jednej części pokoju był rozkładany fotel dla pacjentów, mnóstwo sprzętu medycznego i całe regały zastawione różnymi lekami i odczynnikami, a za kotarą, w drugiej części, duży stół wyłożony kaflami, na którym znajdowały się różne palniki, próbówki, pipety i nowoczesne mikroskopy. Gracze rozejrzeli się, ale nic nie wyglądało im z tego znajomo. Pewds ruszył do szafek i zaczął przeglądać leki, a Cry udał się prosto do biurka lekarza, szukając jakiejś wskazówki. Przez chwilę grzebał w jego dzienniku badań, nim trafił na interesujący go fragment.
- Pisze trochę o objawach we wczesnym stadium – powiedział do towarzysza, który natychmiast przestał bawić się pipetą z jednorazowymi końcówkami i podszedł bliżej. – Gorączka, suchość w gardle i ustach, omdlenia, nudności. Dobrze wiedzieć, że to jeszcze wczesne stadium…
- Co z lekiem na to?
- Chwila, szukam… Prowadził badania przez ostatni miesiąc, na razie prowadził testy tylko na zarażonych szczurach i na… świeżo zmarłym pacjencie zarażonym wirusem. Wirus przenoszą jakieś… zwierzęta, nie wiem, łacińska nazwa, oraz ludzie zarażeni, poprzez ugryzienie. Ludzie zmarli śmiercią naturalną, jeśli nie zostaną natychmiast pochowani są narażeni na pośmiertny powrót do życia, ale nie odkryto na jakich warunkach. Za mało badań i zbyt szybko rozwijająca się epidemia – westchnął Cry, przewracając kolejne kartki. – Nie znają stuprocentowej przyczyny, te zwierzątka to tylko teoria, bo zaobserwowano u nich taką samą chorobę. Serum zadziałało na niektórych szczurach, ale pisze, że odporność na lek jest cechą indywidualną. Na człowieka nie zadziałało, ale nie wie, czy dlatego, że był martwy, czy dlatego, że był odporny, czy że po prostu nie działa na ludzi.
- Czyli to wersja próbna, cały czas w testach – mruknął Pewds. Nie zapowiadało się to zbyt dobrze.
- Tak. Tutaj zrobiło się zbyt niebezpiecznie, więc wyjechał. Na tym kończy się jego wpis – Cry zamknął notes, odkładając go na biurku. – Nie wiem, czy to to, Pewds. To może być tylko mylący trop, a może też być lekiem. Ale nietestowanym na ludziach, tak naprawdę. Ryzykownie.
- Nie mamy chyba innego wyjścia, jak spróbować – Szwed wrócił do przeszukiwania pokoju. W części laboratoryjnej gabinetu znajdowała się pokaźna lodówka i to właśnie do niej skierował się mężczyzna. – Gdzieś tu musi być. Jeśli nie, pójdziemy do laboratorium. Jeśli tam też nie, spadamy stąd i szukamy dalej. Nie poddam się, póki jest jeszcze nadzieja.
Cry uśmiechnął się słabo, ale nie było mu do śmiechu. Szanse na przeżycie miał niewielkie, bał się, że zrobi Pewdiemu krzywdę albo że zginą obaj szukając tego cholernego serum. Pewds mówił o nadziei, ale on już ją chyba stracił.
- To może być to – krzyknął Pewdie, biegnąc z jakąś fiolką zamkniętą plastikowym korkiem. Na etykietce napisane było, że to próbka testowa, a leżała ona razem z kilkoma innymi fiolkami w pudełku oznaczonym jako „lab s.408”, więc wychodziło na to, że to właśnie to próbne serum miało trafić do laboratorium na drugim piętrze. Gracz przez chwilę szukał strzykawki w szufladzie niedaleko fotela dla pacjentów, po czym podszedł do Cry’a. – Chcesz zaryzykować? Nie wiem, jaki efekt będzie to na ciebie miało, ale to jedyne, co znaleźliśmy. Jeśli nie jesteś pewien, powiedz mi tylko.
- Co mi może zrobić ten lek? I tak powoli umieram, może chociaż skróci cierpienia, jeśli nie wyleczy – Cry wzruszył ramionami, uśmiechając się z rezygnacją. – Nie mam nic do stracenia.
Pewds zawahał się przez chwilę, ale w końcu niepewnie skinął głową. Cry wyprostował lewą rękę, by lepiej było mu widać żyły i spojrzał na twarz drugiego mężczyzny.
- Kocham cię, wiesz? – Pewdie podniósł na niego wzrok, zaskoczony jego słowami.
- Nie mów tak, jakby to rzeczywiście był twój koniec – poprosił cicho, napełniając strzykawkę do pełna przeźroczystym płynem z fiolki. – Też cię kocham. Wytrzymaj jeszcze trochę, okay?
Cry nie odpowiedział, tylko przymknął oczy. Oddychał równo, nawet gdy poczuł, jak Pewds przeciera mu chłodnym, namoczonym w jakimś środku odkażającym wacikiem zgięcie łokciowe i jak wbija mu igłę strzykawki w żyłę. Po kilku sekundach, które zdawały się trwać wieki, nacisnął tłok.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------

Moja beta mówi, że rozdział niezły. W pełnym zaufaniu do niej wstawiam tutaj xD

Dzień dobry wszystkim! Trochę spóźnione Wesołych Świąt Wielkanocnych! Jeszcze tylko dwa i pół miesiąca szkoły! *dużo radości*
No i chyba znowu muszę was przeprosić za zwłokę. Od lutego zaczęłam pisać taką dosyć obszerną pracę do szkoły, zwaną Extended Essay (można sobie wyguglać dla zainteresowanych xD) i nie mam czasu, jak się pewnie mogliście domyśleć. Teraz dostałam półtora tygodnia wolnego i  nagle 19 stron w 4 dni. Nie pytajcie, jak to się stało, sama nie wiem xD Rozdział jest jaki jest, bardzo się starałam, żeby wyszedł ciekawy i modlę się, by taki był. Oczywiście jak zawsze proszę o opinie w komentarzach :D Kolejnej, ostatniej już części spodziewać się możecie najwcześniej w czerwcu - teraz kwiecień/maj jestem zbyt zalatana - uczę się do próbnych maturek i trochę mam do wkucia, także musicie mi wybaczyć.

No więc, odnośnie rozdziału: oby był dla was emocjonujący i pełen napięcia, czy coś. Starałam się jak mogłam, ale mam wrażenie, że nie wyszło mi coś i mogło być lepiej. Gdybym jednak miała poprawiać 100 razy każdy rozdział, jaki opublikuję, musiałabym zrezygnować z pisania xD
W tej części pojawiają się przelotnie dwie postaci, Ken i Mary. Niektórzy mogą Kena kojarzyć, bo z Pewdsem i Cry'em trochę grał i prowadził podcast i ogółem się kumplują xD Mary to jego dziewczyna, jest cosplayerką i prowadzi własny kanał na yt:
MarySuperFace:
CinnamonToastKen:
Poza nimi, jest jeszcze jeden mały easter egg pod koniec rozdziału; dotyczy on pewnej gry RPG maker, którą lubię. Możecie poszukać :D

To chyba tyle na dzisiaj <3 Mam nadzieję, że jeszcze ze mną zostaniecie.
Informuję także, że być może zacznę powoli wstawiać to opowiadanie na wattpada, po części co jakiś czas, bo szukam rozgłosu. Jak coś już się tam pojawi, to dam wam znać, jeśli komuś byłoby wygodniej to tak czytać.
Anyway,
Brofist!
~Maru <3

PS. Przepraszam za wulgaryzmy. Usprawiedliwiam to sytuacją przedstawioną w pierwszych fragmentach.
PPS. I znowu zmieniło mi czcionkę, ale tego chyba nigdy nie ogarnę :c

Komentarze

  1. Ja to mam chyba jakiś dar do przepowiadania kiedy dasz rozdział... Zawsze kiedy chcę sobie odświeżyć pamięć i czytam poprzednie notki to zaraz wstawiasz nową xD
    O nie nie nie nie proszę mi tu nie zombiakować Cry'a bo się poryczę. Już mnie głowa boli od samej myśli, że nie znajdą antidotum ;-; Oby ten lek to było to, bo osobiścię wparuję do świata panny Alice i ją zamorduję gołymi rękami ^^
    A to Ken też tutaj? Huehue, mam nadzieję, że mu się uda przejść wszystkie poziomy.
    Kocham czytać to opko <3
    Następny w czerwcu... No to mam na co czekać :>
    Perfecto rozdział i w ogóle cudowne to wszystko *u*
    Również spóźnione Wesołych Świąt, pozdrawiam i życzę dobrych wyników na próbnej maturze ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dobrze, nie dość, że nie zapominasz to jeszcze nie jesteś rozczarowana brakiem nowych części xD
      Nic nie powiem nic nie zdradzę, ale rzeknę tyle: mam nadzieję, że Alice cię doprowadzi do wściekłości, bo zaplanowałam super scenę i mi będzie przykro jak ktoś nie westchnie w oburzeniu i nie powie "no co za gnida" xD
      Ken nigdy nie był w tym rozdziale planowany, przez 3 lata pisania wydawało mi się, że ten rozdział mam zaplanowany od A do Z, a w trakcie tworzenia mój mózg nagle stwierdził, że Ken to byłaby fajna wstawka. No i jest xD
      Cieszę się bardzo, postaram się na czerwiec wyrobić na 100%
      Dziękuję, milo mi, że się podobało :D I dziękuję za życzenia, ta matura mnie zabije xD

      Usuń
  2. 10/10 polecam 👌
    Nie no, zajebisty rozdział :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty